wtorek, 28 grudnia 2010

user experience w planszówkach

Ostatnio do moich gier dołączyło kilka nowych tytułów (Mikołaj!). Nowe gry zwróciły moją uwagę wykonaniem graficznym. Od zawsze gry są ładne w powszechnym znaczeniu tego słowa. Zamawiam gry przeważnie do pracy i w trzecim już miejscu widzę osoby postronne, które nagle zostają zaszokowne, bo (a) okazuje się, że gry planszowe dla dorosłych istnieją, (b) są ludzie, którzy w nie grają i (c) te gry są bardzo ładnie wydane i w większości dopracowane (pomijam punkt (d) kiedy to pytają: "ile to kosztowało?!", "tyle za jedną grę???", etc.).

Jako że od jakiegoś (nie tak znowu krótkiego) czasu zajmuje się, rzekłbym zawodowo, zagadnieniami architektury informacji, usability i user experience, postanowiłem spojrzeć w ten sposób na gry. Zasadniczo ZAWSZE patrzę w ten sposób bo to jest takie postrzeganie świata akurat, ale teraz mam koncept na to, by jakoś to opisywać. Co więcej, to co mam zamiar robić ma być rodzajem eksperymentu poznawczego, bo chcąc podchodzić do gier "na świeżo" będę opisywał swoje wizje PRZED rozgrywką, a potem weryfikował je PO rozgrywce (lub lepiej - kilku, jeśli się uda). Co istotne, nie zamierzam odnosić się do koncepcji gry, tego czy jest dobra czy nie - chcę spojrzeć z boku na to, jak jest zrobiona i czy są w niej elementy, które przy innym wykonaniu mogłyby działać lepiej.

Nie wiem dokładnie czemu będzie to służyło, chyba niczemu konkretnemu, ale mam wrażenie że będę się przy tym dobrze bawić :) To tyle deklaracji na przyszłość.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

postmodernistyczna niemoc podróżnicza

Święta, święta i po świętach. Jutro do roboty. No masakra, a tak się dobrze siedziało w domu... Dzisiaj wybraliśmy się (bez dzieci, po raz pierwszy w tym roku!) do Santorini na jakiś mały obiad. W końcu, gdyby zostało na koniec roku coś na koncie, to byłoby niedopatrzenie ;)

Tak sobie siedzieliśmy, jedliśmy te greckie specjały i - jak się później okazało - zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek wyjedziemy gdzieś za granicę na wakacje. Z tego co widzę, to wyjazdy zagraniczne to jest narodowy sport Polaków od kilku lat. Patrząc dookoła, wyjeżdżają WSZYSCY i WSZĘDZIE. No, może nie wszędzie, ale do Turcji, do Turcji, do Włoch, do Turcji, do Grecji, do Turcji... A my jeszcze nigdy nigdzie nie byliśmy. Znaczy jak jestem wytrawnym globtrotterem, bo w połowie lat 80-tych byłem na kolonii w Czechosłowacji, a konkretnie w fantastycznym miejscu o nazwie Pribylina. Ula zaś zwiedziła za czasów Sowieckiego Sojuza całą ichniejszą Azję Centralną czego cholerycznie jej zazdroszczę.

No, ale teraz nie jeździmy. Doszliśmy do wniosku, że to przez dzieci, które mamy jeszcze małe w sumie i żeby coś sensownego z takiej podróży wyniosły to muszą mieć jakieś 10-12 lat i chociaż trochę poukładane w głowie. No bo co im przyjdzie po Syrii czy Jordanii, skoro nie wiedzą o co chodzi, nie znają kontekstu kulturowego, historycznego, itd. To jest jedna strona medalu.

A druga, już zupełnie inna, to taka że ja nie potrzebuję wyjazdów, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Mogę sobie zawsze wziąć książkę, poczytać, pooglądać zdjęcia, sprawdzić co piszą w lokalnych gazetach. Nie muszę nigdzie jechać. I to nie chodzi wcale o potencjalne niewygody. Mam gdzieś, czy śpię na wygodnym łóżku czy na podłodze, czy będę jadł rzeczy smaczne czy nie. Nie chodzi o to. Chodzi o to, że nie mam potrzeby konfrontowania opisania świata z rzeczywistością. Inni piszą lepiej ode mnie, niech więc piszą. Przed udaniem się w jakieś miejsce jest ono wszystkim. Jest radością, nadzieją, szansą, ciekawością czy obietnicą chwili. Ale faktyczny wyjazd to zamknięcie większości tych rzeczy. Wszystko niknie, bo zabija to rzeczywistość i świat prawdziwy, a nie nadzieja na jego poznanie.

Zaiste symulakrum. Czyżbym zbliżał się do postmodernistycznego oglądu świata? Hm, w Baudrillard'a raczej nie wierzę, ale jednak wolę kopię od oryginału.

niedziela, 26 grudnia 2010

Jagielski: król reportażu

Jestem świeżo po lekturze ostatniej (chociaż sprzed prawie dwóch lat) książki Jagielskiego. Nie ukrywam, że od czasu Modlitwy o deszcz i Dobrego miejsca do umierania jestem fanem tego gościa. Żeby nie było: Wieże z kamienia też mi się podobały, ale tamte dwie - bardziej.

Do Nocnych wędrowców podchodziłem długo, chociaż książkę miałem od dnia premiery. Ja tak niestety mam, że jeśli ktoś wcześniej stworzył coś na wysokim poziomie, to trochę boję się brać do ręki nowych rzeczy. Dotyczy to gier, muzy, książek no, zasadniczo wszystkiego. Bo wcześniej było świetnie, ale jak będzie teraz? Jagielski więc czekał. Czekał także dlatego, że Afryka to dla mnie zupełnie terra incognita (więc wręcz idealnie, że książka ukazała się w tej właśnie serii). Kaukaz, Bliski Wschód i Azję Środkową uwielbiam i raczej ogarniam, ale Afryki zupełnie nie. W końcu jednak postanowiłem się zmierzyć z tematem i zostałem oczarowany.

W jednym zdaniu, to kolejna fantastyczna książka Jagielskiego. Niby opowiada o ugandyjskich dzieciach-partyzantach, ale tak naprawdę jest (a przynajmniej dla mnie była) niesamowitym spojrzeniem na dzieje Afryki Środkowo-Wschodniej na przestrzeni ostatnich 20 lat. Bo jest tam (a jakże inaczej) o Aminie, szerzej znanym młodszej publiczności z filmu Ostatni król Szkocji, jest o konfliktach w Kongu, o Czadzie, Sudanie, Kenji. Jest opisanie świata, ale opisanie z punktu widzenia ludzi i przez ludzi. To nie jest podręcznik, to reportaż w najlepszym wydaniu. Momentami trochę magiczny i bardzo klimatyczny, szczególnie w częściach gdzie Jagielski pisze o duchach (a raczej - Duchach). Na początku wydaje się to śmieszne i trochę groteskowe, ale później - przestaje. Książka się kończy, a pytania pozostają. W sumie bardzo wiele pytań, głównie smutnych. Wnioski do których się dochodzi, także nie napawają optymizmem. To inny świat, wcale nie gorszy niż nasz, ale jakby zapomniany. Dopiero czytając takie książki jak ta, czy Druga wojna czeczeńska Anny Politkowskiej, można docenić gdzie mieszkamy i jakie niewiarygodne szczęście mamy, że żyjemy tu i teraz.

Osobną rzeczą jest to, jak Jagielski pisze. Nigdy nie byłem wielkim fanem Kapuścińskiego (i to wcale nie dlatego, że ktoś mu coś tam wynalazł w życiorysie - po prostu nie leżał mi do końca styl jego pisania), za to Jagielski za każdym razem utwierdza mnie w przekonaniu, że w Polsce nie ma obecnie równych. Pięknie wszystko opisuje. Ta proza ma smak i rytm, sama zwalnia i przyspiesza wtedy kiedy trzeba. Tej książki nie warto czytać w jeden wieczór, chociaż niewątpliwie się da, bo napisana jest świetnie. Lepiej dać się na kilka dni zawładnąć tamtemu klimatowi, samotności dusznych wieczorów i krainie Duchów. I smutkowi, bo to będą smutne wieczory.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Strach

Jakiś czas temu skończyłem czytać Strach, Tomasza Grossa. W podtytule ma jeszcze "Historia moralnej zapaści" i dokładnie taka jest. To jest tytuł, który powinien być lekturą obowiązkową dla każdego Polaka (brzmi patetycznie, ale nic na to nie poradzę). Powinni to czytać licealiści obok Rozmów z katem czy Archipelagu Gułag. A nawet nie obok, a zamiast. Bo że Niemcy w czasie wojny mordowali - wiadomo, że Stalin przed wojną, w trakcie i po mordował - wiadomo. Ale że rodacy PO WOJNIE na zimno MORDOWALI ŻYDÓW, tego już publicznie nie wiadomo.

Nie sposób czytać Grossa bez wzbierającego wewnątrz obrzydzenia do własnej nacji. Jest to uczucie, z jakim zetknąłem się po raz pierwszy - zawsze Polacy to był Naród Wybrany, szczególnie doświadczony podczas wojny, o jedynie chwalebnej przeszłości. Docierały od czasu do czasu jakieś echa o zachowaniach haniebnych, szmalcownictwie i zwyczajnym sprzedawczykowstwie, jednak poprzez napiętnowanie były one traktowane jako wyjątki.

Zdarzenia opisane przez Grossa są tak surrealistyczne, że nie sposób co kilka stron nie zadawać sobie pytania, czy to możliwe. Może to inny kraj? Może to Wielka Rzesza, może to Generalne Gubernatorstwo? A to Polska właśnie... To zwyczajni Polacy mordujący swoich sąsiadów czy ich dzieci. Harcerze przepatrujący pociągi w poszukiwaniu osób o semickim wyglądzie, donoszący o tym Polakom-mordercom. To milicja i wojsko biernie przyglądające się rzezi. To wieśniacy domagający się od osoby pomagającej Żydom w czasie wojny dokonania mordu na kilkuletnich dzieciach. To człowiek zatrzymujący w Kielcach ciężarówkę i pytający kierowcy "Mam kilku Żydów do wywiezienia za miasto i do załatwienia. Pomoże Pan?". To milicjant zabijający kilkumiesięczne dziecko - z litości, bo to dobry Polak - bo matka już nie żyje (zlinczowana), a dziecko "by tęskniło i płakało". O Kościele nie będę nawet pisał - można się domyślić, jakie poglądy głosił. Ale o ludziach rozkopujących żydowskie zbiorowe mogiły przy obozach koncentracyjnych (do głębokości "trupiej mazi") w poszukiwaniu kosztowności niezauważonych przez Niemców - warto.

Tej książki nie da się zapomnieć. Czytając ma się wrażenie, że wiem jak czuje się teraz przeciętny Niemiec - nie on mordował, ale jego krajanie kilkadziesiąt lat temu - tak. Tak jak moi. Tylko że tamci na rozkaz, a moi - z czystej przyjemności, jak kaci/zbrodniarze.

Bez happy endu.

niedziela, 19 grudnia 2010

Sobota z klockami LEGO

Sponsorem ostatniej soboty była firma LEGO - dostawca kolorowych klocków dla dzieci i nie tylko :) Zaczęło się skromnie, od przeniesienia torów, żeby uruchomić dwa pociągi nie w małym pokoju Młodego, tylko na większej płaszczyźnie podłogi tzw. salonu. No a potem wpadłem na pomysł, że skoro mam już aparat Zorka-5, to mógłbym zrobić parę zdjęć.

Nie żebym jakoś jechał po PKP, ale na dworcu dawała się odczuć lekka nerwowość. Pociąg miał opóźnienie!


W końcu jednak zaczął się wtaczać pomału na stację, co Poeta opisał słowami "powoli jak żółw ociężale". Ten kolo w białym, padł z wrażenia, że pociąg jednak podstawili.

Niektórzy jednak byli w zbyt słabej formie, żeby dostać się do pociągu. Chyba przejechali się komunikacją miejską w zeszłym tygodniu, szczególnie ten pan w ciemnym garniturze. Nie jest wykluczone, że był na jakiejś większej imprezie, być może w mojej macierzystej firmie.

A ten podstawiony pociąg, to nawet dość czysty był.

Chociaż czy to aby na pewno scena z PKP? A może raczej przystanek tramwajowy Wierzbno w stronę Służewia, w dzień powszedni w godzinach porannych?

Jednak koleje państwowe, co potwierdza burdel bałagan z tyłu.

Sytuację ratuje boska ręka. Taką samą widać w Kaplicy Sykstyńskiej.

Oooops, a tutaj sceny naszego Błenkitnego śmigłowca. Kolej stoi. Budowlańcy też stoją.

No, a tutaj Młody jedzie na ostro. Ułożyliśmy z pomieszanych klocków trzy wozy straży pożarnej (dzisiaj prowadziliśmy działania pod nazwą "ogranicz liczbę bezpańskich klocków koloru czerwonego"). Jezu, ile tego jeszcze nam zostało? Już na dźwięk grzebania w klockach dostaję kurczy żołądka. Poważnie, dźwięk jest zabójczy, tylko grzebać trzeba w dużej ilości i w plastikowym naczyniu. A tak BTW, to różne kolory wydają różne dźwięki. Najwyższy i najmniej przyjemny daje kolor biały.

A tutaj efekt pracy Młodej. To jest GOM (pol.: dom), otwory z boku to miejsce gdzie mieszkają PI-PI (pol.: myszy). Pomiędzy otworami myszek a kolumną główną, zamieszkuje TOT (pol.: kot). Co nie zmienia faktu, że Młodej świetnie to wyszło. Młody był wdrażany w LEGO od małego, ale na zasadzie budowania z instrukcji. Młoda idzie na żywioł i super. Konstrukcje młodego do tej pory sprawiają wrażenie nieco NIESTABILNE. Przypominają asymetryczną sieć pajęczą na silnym wietrze. Potem się człowiek dowiaduje że to był bunkier, fundamenty albo garaż dla walca... Młoda jednak konkretniej buduje ;)

piątek, 17 grudnia 2010

Tajemniczy Mikołaj atakuje

Kilka dni temu nawiedził mnie w pracy Święty Mikołaj. Zupełnie przypadkowo wyszło tak, że przyniósł mi gry planszowe. Kto by pomyślał... planszówki? Dla mnie? Ludzie w pracy też się dziwili.


Mikołaj jak się okazało po analizie pudełka, zatrudnił urocze pomarańczowe elfy z Holandii. Dostałem dwa pięknie opakowane prezenty oraz nieco kolorowej prasy jako uszczelniacze pudełka (drobne info do rebela: Panowie, jesteście mistrzami - sposób pakowania w Niderlandach jest słaby, aczkolwiek nic się nie uszkodziło). Miałem taką koncepcję, w której prezenty w tej formie (tzn. zapakowane) mają dotrwać aż do ubrania choinki i zrealizowałem ją. Akurat tuż obok mam salkę spotkaniową, gdzie gustownie świeciła playowa choina. Trzask-prask i po krzyku. Fotka jest, dowód dla Świętego jest, więc mogłem odpakować.

Na pierwszy rzut poszła mniejsza paczka. Znalazłem w niej produkcję Stefana Felda "Arena: Roma II". Nawet nie miałem jej na wishliscie (albo jeśli była, to nisko) i to mi pokazało, jak fajną społecznością jest BGG. Osoba mająca zrobić mi prezent nie ograniczyła się tylko do spojrzenia na pierwsze cztery pozycje z listy i wyboru najtańszej z nich. Popatrzyła w co gram i doszła do wniosku, że jak koleś grał w Notre Dame ponad 50 razy, w In the Year of Dragon - 3 razy, a w Miasto spichrzy - 2 razy i wszystkie te gry ocenia mocno pozytywnie, to może by mu podarować inną grę Felda. I to piękne jest. Sam zresztą jako Tajemniczy Mikołaj zachowuje się tak samo. W końcu wybrać komuś dobrą grę, to nie w kij dmuchał :)



No, a poza Areną dostałem jeszcze jedną z topowych gier z ostatniego Essen, którą chciałem mieć, czyli Troyes.

Chciałoby się napisać "Dziękujemy Ci SC Johnson", ale nie wypada. Dziękuję Ci Tajemniczy Mikołaju!

czwartek, 16 grudnia 2010

Boskie baśnie dla dzieci. W sumie tez Boskie Buenos, jeno baśniowe

Na fajną serię książek dla dzieci ostatnio trafiłem. Wydawnictwo Media Rodzina (szerzej znane z wyłączności w Polsce na publikacje książek niejakiej Joan Rowling na temat sami-wiecie-kogo) wydało już cztery książki w "kwadratowej" serii baśni. My mamy już za sobą "Baśnie afrykańskie" i "Baśnie norweskie", a teraz jesteśmy w trakcie czytania "Baśni chińskich". W tajemnicy wielkiej dowiedziałem się od Świętego Mikołaja, Młody dostanie dodatkowo "Baśnie celtyckie".

Wszystkich zachęcam do ich nabywania - nawet jeśli nie teraz, to przydadzą się w przyszłości. Dlaczego warto je kupić?

Po pierwsze, dla dziecka nigdy dosyć baśni. Nigdy. Szczególnie takich prawdziwych, gdzie ludzie giną (a nie usypiają), gdzie pojawia się prawdziwe Zło i zostaje pokonane przez Dobro, aczkolwiek nie zawsze, a to BARDZO CENNA NAUKA. Może kiedyś napiszę o tym więcej, bo traktuje to jako swoją misję. W zalewie plastikowego gówna i poprawności politycznej w której wilk w Czerwonym Kapturku zostaje ogłuszony i wyniesiony do lasu, perłami są PRAWDZIWE baśnie, które mają do spełniania pewną rolę i którą to rolą nie jest bynajmniej zapewnienie jedynie bezpretensjonalnej rozrywki. Zaprawdę powiadam wam, czytajcie Bettelheima!

Po drugie, są świetną bazą do nauki wielokulturowości. Świat jest ogromny (dla dziecka) a tutaj nagle okazuje się, że w baśniach norweskich i chińskich występują te same elementy. I to mlody mi to zauważa! No pięknie, bo stąd już tylko krok do wniosku, że ludzie są wszędzie tacy sami. Co istotne, to podejście wielokulturowe dotyczy nie tylko kultury materialnej, ale także specyficznego oglądu świata. Mimo wszystkich podobieństw, baśnie wywodzące się z konfucjanizmu będą różnić się od tych, z czarnej Afryki.

Po trzecie, są niedługie i stanowią idealną wieczorną lekturę. Nie jest to co prawda kilka stron, ale większość da się przeczytać właśnie w 20-30 minut.

Po czwarte, dzięki nieco odmiennemu w stosunku do powszechnie używanego języka, jest możliwość nauki ciekawych zwrotów, których nie używa się często. Momentami jest to uciążliwe (bo trzeba dobrze się nagimnastykować umysłowo, żeby niektóre rzeczy wytłumaczyć), a czasami nawet męczące (jeśli tego typu tłumaczeń jest dużo), ale czego się nie robi dla dzieci :)

Po piąte, każda książka jest bogato ilustrowana, a na dodatek te ilustracje stylistycznie przynależą do poszczególnych kultur/baśni. One po prostu pasują. Co więcej, w książkach pełno jest nie tylko dużych, całostronicowych ilustracji, ale też takiej "małej architektury" w rodzaju malutkich ozdobników, stylizacji paginacji, zabawy barwą na całych stronach, etc. Dość spojrzeć na ilustracje na końcu tekstu. Niestety, nie znalazłem w necie fotek z ilustracji do baśni chińskich (a są piękne).

Po szóste, te baśnie czyta się wygodnie. Czcionka jest dwuelementowa (bez żadnych eksperymentów z rodzaju "200 stron arialem"), duża, ze sporą interlinią. Dobrze się to czyta nawet przy przyciemnionym świetle. Nie wspominam już nawet, że może to być także świetna lektura do nieco bardziej zaawansowanej nauki samodzielnego czytania.

Nam najbardziej przypadły do gustu afrykańskie i chińskie. Celtyckich nawet nie ruszałem jeszcze, od razu zapakowałem żeby nie zaczął czytać :) Najmniej mi pasowały (i Młodemu też) te norweskie. One są takie mało baśniowe - mi się kojarzyły z XIX wiekiem, bardziej z Andersenem niż z baśniami-baśniami. Szkoda, bo liczyłem na masę karłów, czarownic i trolli, a tymczasem jest ich tam niewiele. Co nie znaczy, że są złe. Potem wyczytałem, że dla Norwegów to one są jakimś fundamentem tożsamości narodowej czy siakoś tak. To ja już wolę Kalevalę od Finów - też spisana w XIX wieku, ale jakże cudownie barbarzyńska i przedchrześcijańska! Zresztą wkrótce poczytam ją Młodemu.



wtorek, 14 grudnia 2010

Książki Beevor'a

Miałem ostatnio okazję przeczytać kilka książek Antony'ego Beevor'a - angielskiego historyka. W Polsce jego książki wydaje głównie Znak. Wzmianki o Beevorze znalazłem porozsiewane w różnych miejscach. Bardzo pozytywnie wypowiadał się o nim Davis (Norman), w innych książkach Beevor także cytowany jest często, więc postanowiłem spróbować.

Uwielbiam historię, ale traktowaną jako proces, nie sumę zdarzeń, szczególnie tych militarnych. Trochę obawiałem się, że takie będzie pisanie Beevora - w końcu mówi się o nim jako jednym z najzdolniejszych historyków wojskowości młodego pokolenia. A mnie rozważania, że 5 Dywizja zaatakowała 7. Korpus jakoś nudzą - nie znam skali, nie wiem czym to się dokładnie je i tego nie rozumiem. To trochę jak z czytaniem nut - znam teorię, ale dźwięków nie słyszę. Na szczęście moje obawy okazały się płonne, a kasa wydana na pierwszą kupioną przeze mnie książkę Beevora - D-Day okazała się być dobrze zainwestowana (aczkolwiek pociągnęła spore wydatki później).

Nie będę streszczał jego książek, bo nie o to chodzi. Do tej pory miałem okazję przeczytać "D-Day", "Berlin 1945. Upadek" i "Stalingrad" (nota bene obsypany nagrodami). Fascynujące. To nie są książki "militarne", aczkolwiek traktują o wojnie. Opowiadają o zwykłych ludziach, cytują fragmenty listów, pamiętników, dokumentów. Niesamowicie zmienia to perspektywę oglądania historii. Nie jest już bezosobową wojną toczoną przez armie, a jest pojedynkiem wciągniętych w jej bieg ludzi. Wydawało mi się, że jakoś temat II wojny ogarniam, ale po lekturze książek Beevora widzę, że miałem ogląd tylko lasu, a nie konkretnych drzew. A warto na te drzewa spojrzeć. Szczególnie "Stalingrad" zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Opisy cierpień zarówno jednej jak i drugiej strony są wstrząsające. Bardzo duże i zupełnie niepoprawnie politycznie pisze też Beevor o formacjach z innych krajów (także z Rosji) współpracujących z Wehrmachtem. Fascynujące. Dla mnie to duża część historii pisana zupełnie od nowa.

Z rzeczy wydanych w Polsce została mi jeszcze hiszpańska wojna domowa. Średnio mnie do tej pory interesowała, ale wiem że czytając Beevora się nie zawiodę. I na tym polega chyba siła dobrego autora - sięgnę po pozycję, której bez jego nazwiska pewnie bym nie ruszył. A tak przeczytam, a wiedza zostanie (no, częściowo). Mam też nadzieję, że wydane zostaną jego inne książki, np. te traktujące o Krecie, a jeśli nie, zawsze zostaje amazon :)

niedziela, 12 grudnia 2010

po urodzniach mlodego: wieczór z planszówka

No i po urodzinach. Jako że obraz wart jest tysiąca słów, poniżej kilka fotek z dwóch pierwszych gier Mlodego w "Flussfieber" (angielski tytuł: Fast Flowing Forest Fellers) - gry, którą dostał  w prezencie. Wcześniej miałem tylko podejrzenia, że może ona być fajna dla dzieciaków, teraz zweryfikowałem to doświadczalnie :) Jest rewelacyjna. Modularność plansz, szybkie tempo, proste reguły. Jedyne co na początku (tzn. przez pierwsze 10-15 minut) nie jest ogarniane od razu, to zyski z przepychania się. Ale jak się zobaczy jak robi to ktoś dorosły, to lekcja jest zapamiętywana błyskawicznie.

Jak ktoś szuka planszowego konceptu prezentowego dla dzieciaków - śmiało polecam. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć więcej, zachęcam do przeczytania polskiej recenzji.









sobota, 27 listopada 2010

jak mikołaj docenia dobrych ludzi

Święta idą! Dzisiaj napisał do mnie Święty Mikołaj, z angielska posługujący się znanym skrótem SS. Ooooops... sporo różnych tłumaczeń, a to zwyczajny Tajemniczy Mikołaj (ang. Secret Santa). No więc ten wyżej rzeczony obergruppen mikołaj, napisał do mnie list o treści następującej:

Hi Marcin,

It looks like you have been a VERY good boy this year, so I have given the elves the OK to deliver to you early.
Here at the North Pole it is a cold night. The snow is falling and we have about 2cm this evening.
I hope you have a great Christmas.
You can let me know when the elves deliver by updating your comments or your profile

Merry Christmas
Wesołych Świąt

Best Wishes,

Santa
North Pole
Canada
H0H 0H0

No czyż nie jest to słodkie? Ot zaleta bycia dorosłym - zamiast pisać listu do Mikołaja, samemu się taki dostaje.  A tak zupełnie na marginesie, to mi się należało, bo dzisiaj udało się wydzielić z LEGO prawie dwa zestawy: port morski i samolot transportowy. Na jutro i przyszły tydzień, zupełnie nowe wyzwania: złożenie helikoptera ratowniczego i kombajnu. Szczególnie ten ostatni może być sporym wyzwaniem, bo część elementów Młody zżuł (najzupełniej dosłownie. masakra). W związku z powyższym, życzę sobie dużo cierpliwości.

wtorek, 23 listopada 2010

wreszcie granie (małe)

W sobotę miałem okazje grać w dwie nowości z Essen - jedną z Europy i jedną ze Stanów. Obie były - w swoich kategoriach - niezłe. Totalnie amertrashowa Isla Dorada i mocno europejski London.

Londyn wymaga na początku sporo wyjaśniania. Zasadniczo gra się prosto: rozwija się miasto, trzeba stawiać budynki, które na koniec gry przyniosą punkty (a w większości przypadków wcześniej - kasę). Do tego trzeba cały czas pamiętać o gromadzonych punktach biedy, które na koniec będą obniżać wynik rozgrywki. Fantastyczny dylemat - brać dużo kart i zwiększać elastyczność swoich ruchów licząc na efektywne zagrania, ale jednocześnie łapać dużo punktów biedy, czy zawężać front robót i budować często, ale małymi krokami? Po pierwszym zagraniu powiedziałbym, że gra na co najmniej kilka-kilkanaście partii, żeby dobrze załapać mechanikę i zacząć coś sensownego kombinować. Uwielbiam uczucie, kiedy w coś się gra (najczęściej po raz pierwszy), mijają koleje kolejki/ruchy a gry się nadal NIE OGARNIA. Nie wiadomo co zrobić, nie wiadomo na co to wpłynie, nie wiadomo jaki będzie skutek nie tylko dla mnie, ale także dla współgraczy, nie można zapanować w sposób sensowny nad mechanizmami generującymi negatywy dla graczy (w tym wypadku bieda). Cud, miód po prostu. Taka właśnie była ta pierwsza gra. Same niespodzianki, a na koniec wszyscy opowiadają co dlaczego zrobili i co zrobią następnym razem. Wallace (autor) po raz kolejny pokazał, że obecnie projektuje IMHO najlepsze ekonomiczne strategie na świecie, z bardzo dobrą mechaniką i świetnym klimatem. Boże, a u mnie na półce kurzy się od 3 tygodni reprint starszej gry Wallace'a - Liberte!

Isla Dorada to tytuł bardzo rozrywkowy (no, w końcu amerykański), przygotowany przez wytwórnie Fantasy Flight Games. Złośliwi wspomnieliby, że większość produkcji FFG to przerost formy nad treścią... (żetoniki, psiki, srurki, figurki i total, total mega festyn), ale ja nie jestem złośliwy, więc nie wspomnę. Tytułowa wyspa, to miejsce ekspedycji graczy, którzy po niej łażą i starają się zbierać punkty zwycięstwa. To trochę gra licytacyjna, gdzie stawką jest skierowanie wyprawy w kierunku dla nas korzystnym (fizycznie: chcemy żeby ekspedycja poszła tam, gdzie MY chcemy). Do tego każdy ma wylosowany tajny cel główny swojej wyprawy i stara się go (tajemniczo rzecz jasna) zrealizować (gdzieś dojść, coś odwiedzić itp). Gra jest bardzo lightowa i w sumie zabawna ale mnie odstręcza TRAGICZNĄ GRAFIKĄ. Kurwa, takie rysunki na kartach to się tworzy w żenujących książeczkach dla dzieci. Projektant zapadł na horror vacuoli, czy jak? Ja pierdole, tam nie ma skraja białego pola - jak u dzieci w przedszkolu, wszystko musi być pokryte kolorem i ZAMALOWANE. I do tego musi być - w mniemaniu autorów - śmiesznie. TRAGEDIA FUNKCJONALNA. Trzyma się ręku karty i każdą trzeba sprawdzać na specjalnej ściągawce, bo z karty za cholerę nie wiadomo o co chodzi. Do tego nazwy lokalizacji całkowicie z dupy, nawet nie idzie tego spamiętać i trzeba szukać po całej mapie gdzie przykładowa chujnaifdsfadfa czy kurwaleyyrutim się znajduje. Idzie się posrać. Festyn i mnogość kolorów na planszy dopełniają tragedii. A sama gra w sumie fajna nawet - taka totalnie nie wymagająca myślenia.

No i wieczór też dość udany, tylko grające towarzystwo maaaaaaaaaaaaaarne - nie dali wygrać gospodarzowi. Slaaaaaaaaaaaabo.

poniedziałek, 15 listopada 2010

młody przy planszy

Młody zaczyna przejawiać coraz większe zainteresowanie grami planszowymi per se. To znaczy on się nimi zawsze interesował, bawił, wymyślał reguły, układał, pomagał przy rozkładaniu, dzieleniu (np. 800 żetonów z symbolami jednostek - tak, tak, warto mieć dzieci), ale jakoś grać to nie za bardzo chciał. Jakiś czas temu zaczął pocinać (z sukcesami) w Ubongo, ale na tym się póki co kończyło.

No i wreszcie jest przełom i to jaki! Wieczorami nie chce oglądać filmów na kompie (chociaż wciąż męczy mnie o drugą część Piratów), tylko gramy w Die Kinder von Carcassonne, Czosnkowe wampiry i Pędzące żółwie. W sumie te gry dostał rok temu na swoje 5 urodziny, ale jakoś mu nie leżały. Teraz odkrył jak w nich kombinować (w dwóch chodzi i ukrywanie przed przeciwnikami wylosowanego przez siebie koloru i odgadywanie koloru innych graczy) i robi to naprawdę dobrze. Kombinuje jak koń pod górę i zdradza niezłe nawyki (np. jak mu kostka pokaże słaby wynik, to JEŚLI opiera się o planszę/whatever to reklamuje że powinien rzucać jeszcze raz. Klasyka gatunku!) Co najmniej kilka razy do końca nie wiedziałem jakim kolorem na 100% gra. Super! Nawet nauczył się nie wkurzać jak przegrywa, więc progres po całości.

Jeszcze rok i będzie mu można kupić jakieś naprawdę fajne dorosłe tytuły, jeno się musi nauczyć dobrze liczyć (z przekraczaniem progu dziesiątkowego). O samych grach napiszę pewnie jakoś wkrótce, ale to pewnie z pomocą Młodego już - niech się wypowie :)

wtorek, 5 października 2010

wyznanie statusowe

W robocie zapierdol, że po nocach wracam.
Na planszy grałem ostatnio 4 września coś (tak twierdzi BGG).
Na kompie nawet nie mam kiedy odpalić czołgów.
Książki skończyć nie mam kiedy.
Nie mam kiedy napisać porządnej notki.
Na Essen nie pojadę.
Dramat kurwa.

środa, 29 września 2010

tylko dla rodziców (i ewentualnie chrzestych)

Sympatyczne bajki dla dzieci udało mi się wyczaić jakiś czas temu. Byłem przekonany, że przez przypadek (bo takie "bajeczki" z twardymi kartkami kupuje się na czuja, a potem się okazuje czy to jest coś warte), ale z tej samej serii trafiłem kolejne. I bardzo pięknie.

Wydawnictwo nazywa się Bajka (oryginalnie!) i wydaje rzeczy dla dzieci w różnym wieku. Młodego to raczej nie ruszają one, bo on to raczej Hobbita, LOTRa a zaraz pewnie Pottera będzie wysłuchiwać, ale dla Młodej, książeczki są idealne. Rewelacyjne graficznie (wyglądają jak namalowane akwarelami na płótnie), bardzo ciepłe i dowcipne obrazki. Do tego naprawdę fajne teksty - nietrywialne rymy, ciekawe historyjki. To rzadkość, bo standardem jest produkcja masowego GÓWNA. W większości pozycji rzygać się chce już na nie patrząc, że o czytaniu nie wspomnę. Szczęśliwie są jednak wyjątki.

Teraz kupiliśmy "Czarodzieja Prztyka" i "Kolory". Podczas czytania, Młoda aż piszczy, tak się cieszy oglądając obrazki i słuchając historyjek. Szacun dla autorki Autorki. Teksty pisze Małgorzata Strzałkowska i robi to naprawdę zawodowo. Wygrzebałem jej wywiad dla "Wysokich obcasów", świetny, polecam. Mało osób rozumie teraz idee baśni, inicjacji i rolę jaką spełniają w okresie dzieciństwa. Tow. Strzałkowska rozumie i chwała jej za to.  Jak się czyta coś takiego jak niżej, to serce rośnie:

Wysokie obcasy: Czy dzieci warto oszukiwać po to, żeby złagodzić im świat? W uproszczonej dla najmłodszych wersji baśni o Czerwonym Kapturku,którą czytam mojemu niespełna trzyletniemu synowi, babcia chowa się do szafy.
M. Strzałkowska: Nie ma sensu cenzurować baśni, bo dzieciństwo jest między innymi po to, żeby oswoić się z lękiem. Najgorsze to wejść z nieoswojonym lękiem w dorosłe życie, to jest horror, sama to przeżyłam. Dzieci w pewnym sensie naturalnie lubią się bać, straszą się, mówią: "Mamo, boję się ciemności", ale proszą też: "Mamo, opowiedz mi o duchach". Baśń, w której babcia chowa się do szafy, niczego dziecka nie nauczy. Jeśli babcię zje wilk, dziecko się przestraszy i wtedy trzeba mu pomóc wyjść z lęku - przytulić, uspokoić. W "Wierszach że aż strach", które przygotowuję dla wydawnictwa Media Rodzina, pokazuję różne sposoby radzenia sobie ze strachami. Oczywiście od teorii psychologicznej do wierszyka dla dzieci jest długa droga. Pokazuję np. Babę Jagę, która jest całkiem maciupeńka, czy ducha, który bardziej się boi, niż straszy.
źródło: Wysokie obcasy


A Bajka ma nawet profil na FB. No idzie nowe w branży :) Fanów mało, ale trudno. Gdybym nie lał na fejsa, to może bym ich zlajkował, ale to byłoby złamanie zasad, a jakieś zasady mieć trzeba.

sobota, 25 września 2010

Wróżki-Zębuszki spodziewana wizyta

Młodemu od kilku dni dość porządnie ruszał się ząb, do czego mocno się przyczyniał "pracując" nad nim językiem. Kiedy wieczorem mu czytam, leży obok i memłając ustami emituje dźwięki, jakich można się spodziewać, gdy coś w typie zęba będzie wchodziło w interakcję z innym zębem.

Dzisiaj kiedy przyszedłem do przedszkola po niego, od progu powitał mnie informacją że "psy śniadaniu zomp mi wyleciał, a ja myślałem ze to taka tfarda wendlinka". Wędlinka - wędlinką, ale zęba z pyska wyjął i potem każdemu z dumą pokazywał. To jego drugi wypadający mleczak. Przez pół popołudnia słuchałem, jak to przyjdzie do niego w nocy Wróżka-Zębuszka i podmieni na różne rzeczy. Czego tam nie było... Mały zestaw Lego, duży zestaw Lego, "pienionszki", itd. Jak sam zaznaczał, cieszy się, że teraz śpi w domu, bo poprzedni ząb wyleciał mu w wakacje, a wtedy spał u babci i Wróżka-Zębuszka nie znała jego adresu i nie przyniosła żadnego prezentu. Słaba ta wróżka ;)


Z tego co widziałem przed chwilą, to Wróżka nie przyniosła prezentu materialnego, ale pozostawiła kwotę odpowiednią akurat na zakup Bionicla. No, to już wiem jakie będę miał plany na jutro albo niedzielę ;)

piątek, 24 września 2010

japońce: co nieco o dziwakach

Japońce to jednak zdrowo posrani są. Niby prawda ta jest dość powszechna, ale jednak ciągle daje o sobie znać i z różnych miejsc się wylewa. Teraz podczytuje sobie (a właściwie kończę, po kilku miesiącach przerwy) "Punkty zwrotne" Iana Kershawa.

To co jest tam opisane na temat Japonii i sposobu w jaki tworzył się plan wypowiedzenia wojny USA, to modelowa opowieść pt. "jak to jest mieć nasrane pod sufitem". Skośnoocy niewątpliwie mają, a przynajmniej wtedy mieli. Dość trudno uwierzyć, w jaki sposób cywilizowany (aczkolwiek nieco skopany) kraj w pełni świadomie postanawia wypowiedzieć wojnę, która z góry jest przegrana. Nawet niemieckie plany podboju miały jakieś szanse powodzenia, tym bardziej że przez jakiś czas Blitzkrieg przynosił efekty zaskakujące. Japonia od początku wiedziała, że wojnę przegra: nie ma surowców, ma przestarzałą gospodarkę a na dodatek jest mocno zaangażowana militarnie w Chinach. Siła przekonywania munduru w tamtejszej kulturze jest niesamowita, nawet jeśli wszyscy dookoła wiedzą, że będzie to klęska. Niewiarygodne.

Pozostała część książki jest naprawdę bardzo dobra i warto przeczytać, bo to taka "historia nieznana". Przeważnie w mediach jest się skarmianym częścią militarną konfliktu. Tutaj pojawia się ona jako tło. Prawdziwa gra toczy się w gabinetach: na posiedzeniach rządu, naradach, sztabach, parlamentach i to właśnie pokazuje Kershaw.

niedziela, 19 września 2010

po urlopie / pozamiatane

I juz Wawa i halas miasta za oknem. Polowa wrzesnia, nastepny sensowny (czytaj: rowerowy) wyjazd to chyba pozna wiosna. Teraz wielkie pranie (po 4 osobach przez 2 tygodnie w blotnej okolicy) i PROBY  wysuszenia przed poniedzialkiem.

Szczesliwie dla ryb, tesciowka zastosowala sie do polecen i nie przekarmiala. Skutkiem jest zero trupow i czysta jak krysztal woda. Niesamowite, bo po kazdym wyjezdzie mialem zupe a nie akwa. Calkiem tez niezle sprawuje sei nowy sklad o charakterze drobnicowym - fajnie wyglada jak duzo malych kolorowych rybek plywa :)

piątek, 17 września 2010

koniec urlopu: slaaaaaaaaaaaaaaabo

ehhhhhhhh, ostatnie dni (a wlasciwie tydzien) to rowerowa porazka. za oknem cudownie pada, chmury i mgly, a czlowiek siedzi w domu z powodu awarii. wiele rzeczy ze soba zabralem, bylem przekonany ze czekaja mnie regularne latania detek i zmiany opon, a tymczasem sprawa sie rypla o szpryche i scentrowane kolo (tylne). niby w poniedzialek mi to gosciu w krynicy zrobil, ale cos slaaaaaaaaaaaaaabo. nastepnego dnia rano sie wybralem i na rowerze nie dalo sie sensownei jechac. mimo zem nie ulomek, to telepalo mna na prawo i lewo w sposob masakryczny. a na nowe obrecze i piasty to teraz nie mam, wiec po 3 km zawrocilem i skonczylo sie jezdzenie. mam wrazenie, ze serwisant wkrecil mi tylko brakujaca szpryche, ale pozostalych nie sprawdzil. dupa i zmarnowany tydzien :(

a jeszcze gorsza rzecz, ze jutro wracam do wawy, a w poniedzialek do roboty. boszzzzzzzzzzzzzzzzzzzz. nie chce!!!

niedziela, 12 września 2010

urlop - dzień ósmy: w chmurach i błocie

Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu, nieeeeeeeeeech żyyyyyyyyyyyyje naaaaaaaaaaaam. To śpiewałem ja, rowerzysta trzeciej klasy. Wczoraj nie śpiewałem, ale mam zwolnienie.

Dwa ostatnie dni bez porządnej jazdy - jedna pauza planowana (sobota w Sączu od rana), druga zawiniona (totalnie zaspałem w piątek, a jak nie wstanę o wpół do szóstej, to wyjazd pozamiatany). Dzisiaj za to udało mi się wstać i wyjechać, chociaż miałem sporo wątpliwości czy jechać. Wczoraj popołudniu zdiagnozowałem pękniętą szprychę. Strzeliła wewnątrz nypla, więc nic nie dało się z tym zrobić. Jedyne co mogłem, to nieco podkurować koło, i wywalić w cholerę resztki tej szprychy. Takoż zrobiłem, z tym że do tego musiałem koło zdjąć (tylne), potem pozbyć się dętki i opony, przesunąć opaskę i wyjąć felerny nypel. Co ciekawe, udało mi się to nawet sensownie poskładać (części nie zostało!) i to w dość rozsądnym czasie. No, no, tak się porobiło że wkrótce będę na szybko dętki zmieniał :) Potem pół wieczoru szukałem w necie, czy z tym kołem bez jednej szprychy dam radę pojechać. Większość wpisów była "na tak", chociaż dotyczyły (a) jazdy po asfalcie, (b) osób, które z sakwami ważyły 80kg... (pfffffffffffffffff, buahahahahhaaha).

Ostatecznie pojechałem, ale z duszą na ramieniu. Koło zaczęło się rozcentrowywać jeszcze wczoraj, hamulec zadni działa tak, że słychać go dość daleko, na dodatek na obręczy pojawiły się pęknięcia przy nyplach (chyba). Do tego przez trzy ostatnie dni lało dość regularnie i mogłem się spodziewać hardcore'u. No i się pojawił - w niektórych miejscach bałem się przejechać z powodu (a) błota, (b) niepewności roweru, więc musiałem przeprowadzać (niedużo, ale jednak). Za to mogłem dzisiaj poćwiczyć zjazdy w błocie. To że nie leżałem na Hutniańskiej, to jakiś cud. To nawet nie ja tam zjeżdżałem, to rower mnie zwoził na dół. Totalnie rozjeżdżona traktorami ścieżka trawersująca trawiasty stok. Wszystko grząskie, zalane wodą  i do tego przyklepane trawą. Suuuuuper. Niesamowite wrażenie jak się przez coś takiego jedzie i puszcza klamki, a rower się jakoś (w sumie dość szybko nawet) przetacza. Fajne uczucie jak się nie do końca panuje nad maszyną i jedynie balansuje i dokręca. Dupa wisi za siedzeniem i jedziemy. Czad, każdemu polecam, tylko potem się trzeba porządnie umyć :)

Tak uwalany błotem jeszcze nie byłem (tzn. byłem kilka razy jak zaliczyłem glebę). Wyglądałem jakby ktoś do kompresora podłaczył słoich z błotem i pokrył rower oraz jego właściciela. Sprzęt już doprowadziłem do porządku - jutro daję go do warsztatu w Krynicy, gdzie mam nadzieję zrobią mi prządek ze szprychami (dzisiaj pękły dwie kolejne) i wycentrują koło. Pod koniec wycieczki telepało mnie na boki dość równo. W dół udało mi się wyciągnąć 52 km/h (przez las) i biorąc pod uwagę stan sprzętu, pogodę (zamglenie/chmury) i mokry szuter po którym jechałem, więcej DLA MNIE nie było do osiągnięcia. Jak się tak popierdala w dół, to można się sprawdzić na ile ma się jaj, przyznaję.

Czerwony szlak z Izb do Hańczowej. Widoczność: 50 m. Puścić hamulce?
Mgiełka konkretna, ale jaki zapach...
Beskid Niski: ranek w okolicach Ropek
Beskid Niski: w dół - rzeczka - w górę (do Ropek)
Razem prawie 26 km po górach i jest pięknie. Trasa taka jak poprzednio: Izby, Ropki, Hańczowa, Wysowa, Przełęcz Hutniańska, Ropki, Izby. Dwie godziny sycenia wzroku i powonienia cudami natury :)

piątek, 10 września 2010

urlop - dzień piąty: (prawie) dwie godziny w deszczu

Udało mi się dzisiaj ruszyć minute przed szósta rano, nie było więc najgorzej. Plan był prosty: czerwonym szlakiem do Hańczowej, potem kilka kilometrów szosą do Wysowej, dalej niebieskim szlakiem przez Przełęcz Hutniańską do Ropek (a konkretnie - pensjonatu "Kudak") i potem już na powrót czerwonym do Izb i Domu na Łąkach.

Od samego początku w deszczu: najpierw w mżawce, potem w chmurach i takim opadającym czymś, no a podczas powrotu zaczęło już lać konkretnie. Mimo to wycieczka się udała, bo szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie Beskidów bez deszczu. Jeszcze za czasów licealnych i wyjść/wyjazdów w Sądecki, prawie zawsze lało. Nie mam więc problemu z zaakceptowaniem, że deszcz jest synonimem gór (beskidów). Jedyny problem to ten, że po deszczu jest bardziej ślisko, a ja techniką jazdy to raczej nie grzeszę. Tym bardziej cieszy mnie, że udało mi się nie zaliczyć gleby, chociaż momentami było blisko. Zastosowanie znalazła jednak zasada o której słyszałem, że jeśli się rowerowi pozwoli jechać, to on przez wszystko przejedzie :) No i przejechał :)

Druga rzecz jest taka, że niesamowicie wiele dał mi jeden wyjazd z Maćkiem, który jeździ zawodowo jak dla mnie. Jakieś 60% dzisiejszej trasy pokrywało się z tym, co przejechaliśmy razem i co starałem się zapamiętać. Jednak jazda za kimś, kogo można obserwować daje bardzo dużo. W kilku miejscach jechałem dzisiaj dużo mniej pewnie, bo nie miałem przed sobą osoby, której trasę mogę powielić. Ale jakoś dojechałem.

Niesamowity był zjazd trawiastym stokiem Przełęczy Hutniańskiej, bo po wcześniejszym hałasowaniu na kamieniach czy szutrze, spory kawałek pomyka się w dół po cichuteńkiej trawie. Efekt jest niesamowity, bo jest cicho, a świat spod kół jednak umyka.

Zdjęć nie robiłem - lało na tyle, że mi się nie chciało dobywać telefonu z plecaka. Za to po powrocie udokumentowałem stan roweru (wywołany do tablicy komentarzem do jednego z poprzednich postów). Fajnie wygląda, trochę jak kamuflaż Luftwaffe :)

Dawg09 po 26km beskidzkich szlaków (i deszczu)


awieszenie nieco uwalone...

Delikatny rzucik na tył
Kilka rzeczy do czyszczenia to jest
Dzisiaj to i tak było lekkie błoto, tzn. tylko chlapiące :)
No to trochę sobie pojeździłem. Nie wiem jeszcze gdzie się wybiorę jutro, rano zdecyduję w zależności od tego o której wstanę.





czwartek, 9 września 2010

urlop - dzień czwarty: mostki w dolinie Białej

Chodzi oczywiście o dolinę rzeki Biała. Rzeczka jest bardzo malownicza, więc postanowiłem trochę przejechać się asfaltem w jej okolicy - jak już wspominałem, nie mogłem rano pojechać w teren, ale w ciągu dnia udało mi się zaliczyć mały wyjeździk.

Beskid Niski: Biała w Izbach
Beskid Niski: Biała w Izbach
Beskid Niski: mostek nad Białą w Izbach
Jak wspominałem w jednym ze wcześniejszych wpisów, spore szkody wyrządziła w dolinie Białej wiosenna powódź. Zerwanych zostało kilka mostów, sporo dróg jest popodmywanych i utrzymywanych przy życiu w stanie lekko hardcore'owym. Miałem to wszystko obfotografować, ale przyznaję się, że tak się dobrze jechało, że tylko raz się na dłużej zatrzymałem żeby jakieś landszafty zdjąć.

Jak się jeździ, jeśli nie ma mostu? Normalnie, tak jak drzewiej bywało, czyli przez brody. To już nasz trzeci dłuższy pobyt w Beskidzie Niskim (a konkretnie w Domu na Łąkach), więc do widoku brodów trochę zdążyłem się przyzwyczaić... no ale wcześniej nie miałem okazji przez takie miejsca przejeżdżać (rowerem). Swoją drogą, to patrząc na foty, nie robi to aż takiego wrażenia, ale jak się stanie pod takim mostem i zobaczy te wyrwane kawały ziemi, sterczące fragmenty przęseł, to się nabiera szacunku do poweru natury. Na pytanie czy się umoczyłem, odpowiadam: no pewnie. Bród to bród, ale to 20 cm wody to w niektórych miejscach jest.
Beskid Niski: mostek nad Białą w Banicy
Beskid Niski: resztki mostka nad Białą w Banicy
Beskid Niski: Biała pod byłym mostem w Banicy
Beskid Niski: bród przez Białą w Banicy
Beskid Niski: bród przez Białą w Banicy (oraz resztki mostu)
Beskid Niski: bród przez Białą w Banicy
A same zjazdy do brodu oznaczane są w taki sposób:
Beskid Nisk: zasypany wjazd na most i oznaczenie zjazdu do brodu
Co do jazdy, to kręciło się fantastycznie. Głównie dlatego że cały czas po asfalcie i dlatego że przez połowę trasy lekko w dół. Na tyle lekko niestety, że się tego nie czuło (tylko po prędkości i "lekkości" jazdy), ale jak przyszło wracać, to nie było już tak wesoło. Ale w końcu się doczłapałem do domu.

Beskid Niski: Biała we Florynce

Trasa byłaby jeszcze fajniejsza, gdybym zabrał ze sobą mapę. Ale mapy nie zabrałem, bo po co, skoro w plecaku jest HTC z mapami Google'a. No zajebiście. A że nie ma zasięgu? Ha! Po co komu zasięg... Tak to się ładnie dzisiaj wypuściłem. Jednak jak się przebywa cały czas w zasięgu jakiegoś WLANa, to on się staje jak chleb nasz powszedni i potem kiedy (nie wiadomo czemu) w środku najdzikszego z Beskidów nie ma zasięgu, człowiek głupieje. Efektem tego było to, że nie zrobiłem pętli czy czegoś na kształt tego, a w pewnym momencie (determinowanych przez spodziewany stopień wkurwienie Mżony) odwróciłem rower i pojechałem z powrotem. Na jutro już sobie spakowałem mapę...


I tradycyjnie już (drugi raz w końcu) dla potomnych profil trasy.

Jutro (dzisiaj) rano planuję wstać WCZEŚNIE, żeby coś się po lasach przejechać. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Wstępny plan to Hańczowa i Wysowa-Zdrój, ale zobaczę czy: (a) wstanę, (b) będzie mi się chciało wyjść i jechać.