środa, 29 września 2010

tylko dla rodziców (i ewentualnie chrzestych)

Sympatyczne bajki dla dzieci udało mi się wyczaić jakiś czas temu. Byłem przekonany, że przez przypadek (bo takie "bajeczki" z twardymi kartkami kupuje się na czuja, a potem się okazuje czy to jest coś warte), ale z tej samej serii trafiłem kolejne. I bardzo pięknie.

Wydawnictwo nazywa się Bajka (oryginalnie!) i wydaje rzeczy dla dzieci w różnym wieku. Młodego to raczej nie ruszają one, bo on to raczej Hobbita, LOTRa a zaraz pewnie Pottera będzie wysłuchiwać, ale dla Młodej, książeczki są idealne. Rewelacyjne graficznie (wyglądają jak namalowane akwarelami na płótnie), bardzo ciepłe i dowcipne obrazki. Do tego naprawdę fajne teksty - nietrywialne rymy, ciekawe historyjki. To rzadkość, bo standardem jest produkcja masowego GÓWNA. W większości pozycji rzygać się chce już na nie patrząc, że o czytaniu nie wspomnę. Szczęśliwie są jednak wyjątki.

Teraz kupiliśmy "Czarodzieja Prztyka" i "Kolory". Podczas czytania, Młoda aż piszczy, tak się cieszy oglądając obrazki i słuchając historyjek. Szacun dla autorki Autorki. Teksty pisze Małgorzata Strzałkowska i robi to naprawdę zawodowo. Wygrzebałem jej wywiad dla "Wysokich obcasów", świetny, polecam. Mało osób rozumie teraz idee baśni, inicjacji i rolę jaką spełniają w okresie dzieciństwa. Tow. Strzałkowska rozumie i chwała jej za to.  Jak się czyta coś takiego jak niżej, to serce rośnie:

Wysokie obcasy: Czy dzieci warto oszukiwać po to, żeby złagodzić im świat? W uproszczonej dla najmłodszych wersji baśni o Czerwonym Kapturku,którą czytam mojemu niespełna trzyletniemu synowi, babcia chowa się do szafy.
M. Strzałkowska: Nie ma sensu cenzurować baśni, bo dzieciństwo jest między innymi po to, żeby oswoić się z lękiem. Najgorsze to wejść z nieoswojonym lękiem w dorosłe życie, to jest horror, sama to przeżyłam. Dzieci w pewnym sensie naturalnie lubią się bać, straszą się, mówią: "Mamo, boję się ciemności", ale proszą też: "Mamo, opowiedz mi o duchach". Baśń, w której babcia chowa się do szafy, niczego dziecka nie nauczy. Jeśli babcię zje wilk, dziecko się przestraszy i wtedy trzeba mu pomóc wyjść z lęku - przytulić, uspokoić. W "Wierszach że aż strach", które przygotowuję dla wydawnictwa Media Rodzina, pokazuję różne sposoby radzenia sobie ze strachami. Oczywiście od teorii psychologicznej do wierszyka dla dzieci jest długa droga. Pokazuję np. Babę Jagę, która jest całkiem maciupeńka, czy ducha, który bardziej się boi, niż straszy.
źródło: Wysokie obcasy


A Bajka ma nawet profil na FB. No idzie nowe w branży :) Fanów mało, ale trudno. Gdybym nie lał na fejsa, to może bym ich zlajkował, ale to byłoby złamanie zasad, a jakieś zasady mieć trzeba.

sobota, 25 września 2010

Wróżki-Zębuszki spodziewana wizyta

Młodemu od kilku dni dość porządnie ruszał się ząb, do czego mocno się przyczyniał "pracując" nad nim językiem. Kiedy wieczorem mu czytam, leży obok i memłając ustami emituje dźwięki, jakich można się spodziewać, gdy coś w typie zęba będzie wchodziło w interakcję z innym zębem.

Dzisiaj kiedy przyszedłem do przedszkola po niego, od progu powitał mnie informacją że "psy śniadaniu zomp mi wyleciał, a ja myślałem ze to taka tfarda wendlinka". Wędlinka - wędlinką, ale zęba z pyska wyjął i potem każdemu z dumą pokazywał. To jego drugi wypadający mleczak. Przez pół popołudnia słuchałem, jak to przyjdzie do niego w nocy Wróżka-Zębuszka i podmieni na różne rzeczy. Czego tam nie było... Mały zestaw Lego, duży zestaw Lego, "pienionszki", itd. Jak sam zaznaczał, cieszy się, że teraz śpi w domu, bo poprzedni ząb wyleciał mu w wakacje, a wtedy spał u babci i Wróżka-Zębuszka nie znała jego adresu i nie przyniosła żadnego prezentu. Słaba ta wróżka ;)


Z tego co widziałem przed chwilą, to Wróżka nie przyniosła prezentu materialnego, ale pozostawiła kwotę odpowiednią akurat na zakup Bionicla. No, to już wiem jakie będę miał plany na jutro albo niedzielę ;)

piątek, 24 września 2010

japońce: co nieco o dziwakach

Japońce to jednak zdrowo posrani są. Niby prawda ta jest dość powszechna, ale jednak ciągle daje o sobie znać i z różnych miejsc się wylewa. Teraz podczytuje sobie (a właściwie kończę, po kilku miesiącach przerwy) "Punkty zwrotne" Iana Kershawa.

To co jest tam opisane na temat Japonii i sposobu w jaki tworzył się plan wypowiedzenia wojny USA, to modelowa opowieść pt. "jak to jest mieć nasrane pod sufitem". Skośnoocy niewątpliwie mają, a przynajmniej wtedy mieli. Dość trudno uwierzyć, w jaki sposób cywilizowany (aczkolwiek nieco skopany) kraj w pełni świadomie postanawia wypowiedzieć wojnę, która z góry jest przegrana. Nawet niemieckie plany podboju miały jakieś szanse powodzenia, tym bardziej że przez jakiś czas Blitzkrieg przynosił efekty zaskakujące. Japonia od początku wiedziała, że wojnę przegra: nie ma surowców, ma przestarzałą gospodarkę a na dodatek jest mocno zaangażowana militarnie w Chinach. Siła przekonywania munduru w tamtejszej kulturze jest niesamowita, nawet jeśli wszyscy dookoła wiedzą, że będzie to klęska. Niewiarygodne.

Pozostała część książki jest naprawdę bardzo dobra i warto przeczytać, bo to taka "historia nieznana". Przeważnie w mediach jest się skarmianym częścią militarną konfliktu. Tutaj pojawia się ona jako tło. Prawdziwa gra toczy się w gabinetach: na posiedzeniach rządu, naradach, sztabach, parlamentach i to właśnie pokazuje Kershaw.

niedziela, 19 września 2010

po urlopie / pozamiatane

I juz Wawa i halas miasta za oknem. Polowa wrzesnia, nastepny sensowny (czytaj: rowerowy) wyjazd to chyba pozna wiosna. Teraz wielkie pranie (po 4 osobach przez 2 tygodnie w blotnej okolicy) i PROBY  wysuszenia przed poniedzialkiem.

Szczesliwie dla ryb, tesciowka zastosowala sie do polecen i nie przekarmiala. Skutkiem jest zero trupow i czysta jak krysztal woda. Niesamowite, bo po kazdym wyjezdzie mialem zupe a nie akwa. Calkiem tez niezle sprawuje sei nowy sklad o charakterze drobnicowym - fajnie wyglada jak duzo malych kolorowych rybek plywa :)

piątek, 17 września 2010

koniec urlopu: slaaaaaaaaaaaaaaabo

ehhhhhhhh, ostatnie dni (a wlasciwie tydzien) to rowerowa porazka. za oknem cudownie pada, chmury i mgly, a czlowiek siedzi w domu z powodu awarii. wiele rzeczy ze soba zabralem, bylem przekonany ze czekaja mnie regularne latania detek i zmiany opon, a tymczasem sprawa sie rypla o szpryche i scentrowane kolo (tylne). niby w poniedzialek mi to gosciu w krynicy zrobil, ale cos slaaaaaaaaaaaaaabo. nastepnego dnia rano sie wybralem i na rowerze nie dalo sie sensownei jechac. mimo zem nie ulomek, to telepalo mna na prawo i lewo w sposob masakryczny. a na nowe obrecze i piasty to teraz nie mam, wiec po 3 km zawrocilem i skonczylo sie jezdzenie. mam wrazenie, ze serwisant wkrecil mi tylko brakujaca szpryche, ale pozostalych nie sprawdzil. dupa i zmarnowany tydzien :(

a jeszcze gorsza rzecz, ze jutro wracam do wawy, a w poniedzialek do roboty. boszzzzzzzzzzzzzzzzzzzz. nie chce!!!

niedziela, 12 września 2010

urlop - dzień ósmy: w chmurach i błocie

Łubu dubu, łubu dubu, niech żyje nam prezes naszego klubu, nieeeeeeeeeech żyyyyyyyyyyyyje naaaaaaaaaaaam. To śpiewałem ja, rowerzysta trzeciej klasy. Wczoraj nie śpiewałem, ale mam zwolnienie.

Dwa ostatnie dni bez porządnej jazdy - jedna pauza planowana (sobota w Sączu od rana), druga zawiniona (totalnie zaspałem w piątek, a jak nie wstanę o wpół do szóstej, to wyjazd pozamiatany). Dzisiaj za to udało mi się wstać i wyjechać, chociaż miałem sporo wątpliwości czy jechać. Wczoraj popołudniu zdiagnozowałem pękniętą szprychę. Strzeliła wewnątrz nypla, więc nic nie dało się z tym zrobić. Jedyne co mogłem, to nieco podkurować koło, i wywalić w cholerę resztki tej szprychy. Takoż zrobiłem, z tym że do tego musiałem koło zdjąć (tylne), potem pozbyć się dętki i opony, przesunąć opaskę i wyjąć felerny nypel. Co ciekawe, udało mi się to nawet sensownie poskładać (części nie zostało!) i to w dość rozsądnym czasie. No, no, tak się porobiło że wkrótce będę na szybko dętki zmieniał :) Potem pół wieczoru szukałem w necie, czy z tym kołem bez jednej szprychy dam radę pojechać. Większość wpisów była "na tak", chociaż dotyczyły (a) jazdy po asfalcie, (b) osób, które z sakwami ważyły 80kg... (pfffffffffffffffff, buahahahahhaaha).

Ostatecznie pojechałem, ale z duszą na ramieniu. Koło zaczęło się rozcentrowywać jeszcze wczoraj, hamulec zadni działa tak, że słychać go dość daleko, na dodatek na obręczy pojawiły się pęknięcia przy nyplach (chyba). Do tego przez trzy ostatnie dni lało dość regularnie i mogłem się spodziewać hardcore'u. No i się pojawił - w niektórych miejscach bałem się przejechać z powodu (a) błota, (b) niepewności roweru, więc musiałem przeprowadzać (niedużo, ale jednak). Za to mogłem dzisiaj poćwiczyć zjazdy w błocie. To że nie leżałem na Hutniańskiej, to jakiś cud. To nawet nie ja tam zjeżdżałem, to rower mnie zwoził na dół. Totalnie rozjeżdżona traktorami ścieżka trawersująca trawiasty stok. Wszystko grząskie, zalane wodą  i do tego przyklepane trawą. Suuuuuper. Niesamowite wrażenie jak się przez coś takiego jedzie i puszcza klamki, a rower się jakoś (w sumie dość szybko nawet) przetacza. Fajne uczucie jak się nie do końca panuje nad maszyną i jedynie balansuje i dokręca. Dupa wisi za siedzeniem i jedziemy. Czad, każdemu polecam, tylko potem się trzeba porządnie umyć :)

Tak uwalany błotem jeszcze nie byłem (tzn. byłem kilka razy jak zaliczyłem glebę). Wyglądałem jakby ktoś do kompresora podłaczył słoich z błotem i pokrył rower oraz jego właściciela. Sprzęt już doprowadziłem do porządku - jutro daję go do warsztatu w Krynicy, gdzie mam nadzieję zrobią mi prządek ze szprychami (dzisiaj pękły dwie kolejne) i wycentrują koło. Pod koniec wycieczki telepało mnie na boki dość równo. W dół udało mi się wyciągnąć 52 km/h (przez las) i biorąc pod uwagę stan sprzętu, pogodę (zamglenie/chmury) i mokry szuter po którym jechałem, więcej DLA MNIE nie było do osiągnięcia. Jak się tak popierdala w dół, to można się sprawdzić na ile ma się jaj, przyznaję.

Czerwony szlak z Izb do Hańczowej. Widoczność: 50 m. Puścić hamulce?
Mgiełka konkretna, ale jaki zapach...
Beskid Niski: ranek w okolicach Ropek
Beskid Niski: w dół - rzeczka - w górę (do Ropek)
Razem prawie 26 km po górach i jest pięknie. Trasa taka jak poprzednio: Izby, Ropki, Hańczowa, Wysowa, Przełęcz Hutniańska, Ropki, Izby. Dwie godziny sycenia wzroku i powonienia cudami natury :)

piątek, 10 września 2010

urlop - dzień piąty: (prawie) dwie godziny w deszczu

Udało mi się dzisiaj ruszyć minute przed szósta rano, nie było więc najgorzej. Plan był prosty: czerwonym szlakiem do Hańczowej, potem kilka kilometrów szosą do Wysowej, dalej niebieskim szlakiem przez Przełęcz Hutniańską do Ropek (a konkretnie - pensjonatu "Kudak") i potem już na powrót czerwonym do Izb i Domu na Łąkach.

Od samego początku w deszczu: najpierw w mżawce, potem w chmurach i takim opadającym czymś, no a podczas powrotu zaczęło już lać konkretnie. Mimo to wycieczka się udała, bo szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie Beskidów bez deszczu. Jeszcze za czasów licealnych i wyjść/wyjazdów w Sądecki, prawie zawsze lało. Nie mam więc problemu z zaakceptowaniem, że deszcz jest synonimem gór (beskidów). Jedyny problem to ten, że po deszczu jest bardziej ślisko, a ja techniką jazdy to raczej nie grzeszę. Tym bardziej cieszy mnie, że udało mi się nie zaliczyć gleby, chociaż momentami było blisko. Zastosowanie znalazła jednak zasada o której słyszałem, że jeśli się rowerowi pozwoli jechać, to on przez wszystko przejedzie :) No i przejechał :)

Druga rzecz jest taka, że niesamowicie wiele dał mi jeden wyjazd z Maćkiem, który jeździ zawodowo jak dla mnie. Jakieś 60% dzisiejszej trasy pokrywało się z tym, co przejechaliśmy razem i co starałem się zapamiętać. Jednak jazda za kimś, kogo można obserwować daje bardzo dużo. W kilku miejscach jechałem dzisiaj dużo mniej pewnie, bo nie miałem przed sobą osoby, której trasę mogę powielić. Ale jakoś dojechałem.

Niesamowity był zjazd trawiastym stokiem Przełęczy Hutniańskiej, bo po wcześniejszym hałasowaniu na kamieniach czy szutrze, spory kawałek pomyka się w dół po cichuteńkiej trawie. Efekt jest niesamowity, bo jest cicho, a świat spod kół jednak umyka.

Zdjęć nie robiłem - lało na tyle, że mi się nie chciało dobywać telefonu z plecaka. Za to po powrocie udokumentowałem stan roweru (wywołany do tablicy komentarzem do jednego z poprzednich postów). Fajnie wygląda, trochę jak kamuflaż Luftwaffe :)

Dawg09 po 26km beskidzkich szlaków (i deszczu)


awieszenie nieco uwalone...

Delikatny rzucik na tył
Kilka rzeczy do czyszczenia to jest
Dzisiaj to i tak było lekkie błoto, tzn. tylko chlapiące :)
No to trochę sobie pojeździłem. Nie wiem jeszcze gdzie się wybiorę jutro, rano zdecyduję w zależności od tego o której wstanę.





czwartek, 9 września 2010

urlop - dzień czwarty: mostki w dolinie Białej

Chodzi oczywiście o dolinę rzeki Biała. Rzeczka jest bardzo malownicza, więc postanowiłem trochę przejechać się asfaltem w jej okolicy - jak już wspominałem, nie mogłem rano pojechać w teren, ale w ciągu dnia udało mi się zaliczyć mały wyjeździk.

Beskid Niski: Biała w Izbach
Beskid Niski: Biała w Izbach
Beskid Niski: mostek nad Białą w Izbach
Jak wspominałem w jednym ze wcześniejszych wpisów, spore szkody wyrządziła w dolinie Białej wiosenna powódź. Zerwanych zostało kilka mostów, sporo dróg jest popodmywanych i utrzymywanych przy życiu w stanie lekko hardcore'owym. Miałem to wszystko obfotografować, ale przyznaję się, że tak się dobrze jechało, że tylko raz się na dłużej zatrzymałem żeby jakieś landszafty zdjąć.

Jak się jeździ, jeśli nie ma mostu? Normalnie, tak jak drzewiej bywało, czyli przez brody. To już nasz trzeci dłuższy pobyt w Beskidzie Niskim (a konkretnie w Domu na Łąkach), więc do widoku brodów trochę zdążyłem się przyzwyczaić... no ale wcześniej nie miałem okazji przez takie miejsca przejeżdżać (rowerem). Swoją drogą, to patrząc na foty, nie robi to aż takiego wrażenia, ale jak się stanie pod takim mostem i zobaczy te wyrwane kawały ziemi, sterczące fragmenty przęseł, to się nabiera szacunku do poweru natury. Na pytanie czy się umoczyłem, odpowiadam: no pewnie. Bród to bród, ale to 20 cm wody to w niektórych miejscach jest.
Beskid Niski: mostek nad Białą w Banicy
Beskid Niski: resztki mostka nad Białą w Banicy
Beskid Niski: Biała pod byłym mostem w Banicy
Beskid Niski: bród przez Białą w Banicy
Beskid Niski: bród przez Białą w Banicy (oraz resztki mostu)
Beskid Niski: bród przez Białą w Banicy
A same zjazdy do brodu oznaczane są w taki sposób:
Beskid Nisk: zasypany wjazd na most i oznaczenie zjazdu do brodu
Co do jazdy, to kręciło się fantastycznie. Głównie dlatego że cały czas po asfalcie i dlatego że przez połowę trasy lekko w dół. Na tyle lekko niestety, że się tego nie czuło (tylko po prędkości i "lekkości" jazdy), ale jak przyszło wracać, to nie było już tak wesoło. Ale w końcu się doczłapałem do domu.

Beskid Niski: Biała we Florynce

Trasa byłaby jeszcze fajniejsza, gdybym zabrał ze sobą mapę. Ale mapy nie zabrałem, bo po co, skoro w plecaku jest HTC z mapami Google'a. No zajebiście. A że nie ma zasięgu? Ha! Po co komu zasięg... Tak to się ładnie dzisiaj wypuściłem. Jednak jak się przebywa cały czas w zasięgu jakiegoś WLANa, to on się staje jak chleb nasz powszedni i potem kiedy (nie wiadomo czemu) w środku najdzikszego z Beskidów nie ma zasięgu, człowiek głupieje. Efektem tego było to, że nie zrobiłem pętli czy czegoś na kształt tego, a w pewnym momencie (determinowanych przez spodziewany stopień wkurwienie Mżony) odwróciłem rower i pojechałem z powrotem. Na jutro już sobie spakowałem mapę...


I tradycyjnie już (drugi raz w końcu) dla potomnych profil trasy.

Jutro (dzisiaj) rano planuję wstać WCZEŚNIE, żeby coś się po lasach przejechać. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Wstępny plan to Hańczowa i Wysowa-Zdrój, ale zobaczę czy: (a) wstanę, (b) będzie mi się chciało wyjść i jechać.


środa, 8 września 2010

urlop - dzień trzeci: co ty, kurwa, wiesz po podjeżdżaniu?

No więc wstałem na tę szósta rano i mimo że nie było upału, a konkretnie to 3 (słownie: trzy) stopnie były, pojechaliśmy na trasę. Na początku jeszcze jakoś szło (asfalt), przyjemny zjeździk był i ogólnie super. Potem dochaliśmy do czerwonego szlaku (turystycznego, nie rowerowego) i zaczęły się problemy (eufemizm!) - rower nie chciał jechać... ;)

W pewnym momencie powziąłem strategiczną a do tego głęboko męską decyzję: "pierdolę to, pcham" no i jakieś 2 km pokonałem "z buta". Kiedy potem sprawdziłem sobie dane z pulsometru, to utwierdziłem się w przekonaniu, że to była dobra decyzja (95% HRmax, czyli w moim wypadku jakieś 175 uderzeń na minutę). W końcu jednak trafiłem na górę i zaczęła się nagroda - kilka kilometrów zjazdu.

Jechaliśmy szutrową drogą przez las a potem przez pola. Widoki niesamowite: podnoszące się mgły, wychodzące zza chmur Słońce, przezierające momentami błękitne niebo i odlotowy zapach mokrego lasu. Żyć, nie umierać. Cudowne doświadczenie.

Potem było gorzej, bo trzeba było (po małej rundce "po płaskim" podjechać z powrotem), ale jakoś już lepiej mi to wyszło. Nie to żebym nie pchał, co to, to nie, ale ileś czasu udało mi się pokręcić i potem zaczął się zjazd, a właściwie ZJAZD. OMG, to było to... zjazd w przeciwnym kierunku nie był za szybki, bo sporo było zakrętów i trzeba był po prostu uważać, za to teraz był dłuuuuuuuuuugie proste odcinki, gdzie można było puścić klamki hamulców. Kurna, ponad 50 km szutrową drogą przez las robi wrażenie. Robi wrażenie do tego stopnia, że nie miałem czasu luknąć na liczni. Po prostu się JEDZIE i jedyne o czym się myśli to: (a) jak wejdę w  następny zakręt, (b) czy opony wytrzymają, (c) czy hamulce wytrzymają, itp. Po tym zjeździe wiem, że NIGDY NIE BĘDĘ OSZCZĘDZAŁ NA KOMPONENTACH.

Profil trasy z międzyczasami
Krótko podsumowując, to było mega mega zajebiście. Miałem jechać też jutro (dzisiaj) rano, już sam bo koleś który mi pokazał trasę wyjeżdża po śniadaniu do domu, ale Młody mi się porzygał w nocy i ustaliłem z Mżoną, że rano nie będę wychodził (bo nie wiadomo jaki ten poranek będzie). Szkoda, bo pogoda fajna i liczyłem że porobię trochę fotek (jeśli uda się aparatem z telefonu oddać klimat chwili) na blogasa. Liczę jednak, że z wyjątkiem tego poranka, kolejne będą właśnie rowerowo-zjazdowe :)
Łącznie ta trasa do niespełna 22 km, a przewyższenia to +573 metry. Niby niewiele, ale od czegoś trzeba zacząć.

poniedziałek, 6 września 2010

urlop - dzień drugi: z pozdrowieniami od błota

Dzisiaj było na ostro. Wczoraj w szopie gdzie trzymam rower znalazłem zawieszone cudeńko - Specialized S-Works - rower marzeń, mimo że bez tylnej amortyzacji (ten konkretnie model). Okazało się, że jest tutaj jakiś maniak rowerów, człowiek któremu mógłbym podać co najwyżej ściereczkę przy myciu roweru (znaczy ścierkę do rąk, bo do roweru bezpośrednio to już nie). Gadka szmatka no i że może pojeździmy razem. Kurna, patrze se na gościa i tak budową to przypomina bardziej Włoszczowską, łydki takie jak moje przedramię... No nic, jednej wycieczki odmówiłem, drugiej już nie dałem rady, czyli jutro jedziemy przed śniadaniem na taką lekką rozgrzewkę (kurrrrrrrrrrrwa jakie to będzie upokorzenie) - 2-2,5 godz (ja pierdole...). Później się okazało, że ten koleś się regularnie ściga w maratonach MTB, a trenuje sobie z kolegami po lesie. W NOCY. Bo się szykuje do jakiegoś wyścigu na orientację czy coś.

Myślę sobie: ja pierdole, kurwa to będzie masakra jakaś. No nic, przed południem przejadę się trochę po okolicy coby zobaczyć jak to w tych górach się jeździ. No to ruszyłem. Najpierw delikatnie po asfalcie (i tak się zasapałem), dojechałem se do końca drogi i myślę: no dobra, zobaczymy jak będzie dalej. Dalej nie było źle: jakiś szuter z ciekiem wodnym. Ciek wodny nie występuje tam zawsze, ale zawsze wtedy kiedy zdrowo poleje. A akurat tak się złożyło, że ostatnio lało dni dwa. Jadę se i jadę, jadę, jadę, jadę i se buta ochlapałem. No, myślę, zaczęły się schody, tym bardziej że widzę przed sobą lekkie błotko:



Błoto powstało dzięki współpracy koni (chuj z nimi, kurwa!) i quadowców (też chuj z nimi, najlepiej koński). Jedne i drugie to tępe chuje, co utrudniają życie innym. O!

Jak już stanąłem, to strzeliłem jeszcze fotkę temu co opisywałem przed chwilą (szuterek z ciekiem)

oraz ogólny landszaft w kierunku zachodnim.

No, ale trzeba było stawić czoła rzeczywistości i ruszyć dalej. Ruszyłem kurna, a co. Najpierw wjebałem się w jakąś kurwa kałużę. Kałużę błota, więc mnie zatrzymało, ledwo się zdążyłem wypiąć z SPD, no ale już nóżka to sobie stanąłem w tej kałuży centralnie (tak nad kostkę). Ale Lenin twardy był, więc i ja postanowiłem i dalej naparzam. Kolejne kilkaset metrów to przyspieszone przypominanie sobie tego, co pisało po różnych książkach o technice jazdy (w górach nie sadzaj dupy na siedzeniu; cały czas balansuj; nie zwalniaj przed przeszkodami; nie przejmuj się kałużami bo i tak będziesz mokry). Szkolenie było bardzo skuteczne, bo GRUNTOWNIE jebnąłem tylko dwa razy: raz lekko (ujebałem się do kolan), a potem już po całości (na prawo z roweru, w kałużę co miała tak ze 20 cm głebokości + ofc błotko i do tego przewrót z boku na brzuch). Tak ujebany jeszcze nie byłem.

Po galicyjsku SZCZELIŁEM foty mojemu rumakowi


i pojechałem do domu, bo się z Mżoną umówiłem "że na chwilę jadę". W sumie to chwilę mnie nie było tylko niecałe pół godziny. Tyle wystarcza do ujebania życia. Potem okazało sie, że dojechałem prawie do granicy słowackiej. Spodnie teraz se dosychają (myłem szlaufem). A jutro od 06:00 napierdalanka z rowero-cyborgiem. Będzie epicko.

niedziela, 5 września 2010

urlop: dzień pierwszy

W wawie rano świeciło słonko i było pięknie. Około Radomia zaczęło się robić gorzej, a od Kielc zaczęło padać. Od Tarnowa lało juz masakrycznie i to do samych Izb. Teraz jakby przestało, co w sumie jest dość pozytywnym objawem, jeśli się weźmie pod uwagę, że przyjechałem tutaj trochę pojeździć.

Tuż po przyjeździe sytuacja pogodowa wyglądała tak:

Żeby nie było lekko, to po czerwcowej powodzi brakuje kilku mostów. Chociaż "brakuje" nie jest odpowiednim słowem, bo mosty stoją... za to zniknęły drogi dojazdowe do nich. No, ale trzeba było dojechać, a woda wydawała się (a) niezbyt głeboka (b) stosunkowo wolno płynąca. Myślę, że w ciągu kilku dni strzelę jakieś okolicznościowe fotki. Dzisiaj też po 6 godzinach jazdy, w tym trzech regularnych dużych rower się nieco "umył". Po "myciu" trzeba go było nasmarować (chwalmy Pana, że zdecydowałem się zabrać smar do warunków mokrych.