Dzisiaj było na ostro. Wczoraj w szopie gdzie trzymam rower znalazłem zawieszone cudeńko - Specialized S-Works - rower marzeń, mimo że bez tylnej amortyzacji (ten konkretnie model). Okazało się, że jest tutaj jakiś maniak rowerów, człowiek któremu mógłbym podać co najwyżej ściereczkę przy myciu roweru (znaczy ścierkę do rąk, bo do roweru bezpośrednio to już nie). Gadka szmatka no i że może pojeździmy razem. Kurna, patrze se na gościa i tak budową to przypomina bardziej Włoszczowską, łydki takie jak moje przedramię... No nic, jednej wycieczki odmówiłem, drugiej już nie dałem rady, czyli jutro jedziemy przed śniadaniem na taką lekką rozgrzewkę (kurrrrrrrrrrrwa jakie to będzie upokorzenie) - 2-2,5 godz (ja pierdole...). Później się okazało, że ten koleś się regularnie ściga w maratonach MTB, a trenuje sobie z kolegami po lesie. W NOCY. Bo się szykuje do jakiegoś wyścigu na orientację czy coś.
Myślę sobie: ja pierdole, kurwa to będzie masakra jakaś. No nic, przed południem przejadę się trochę po okolicy coby zobaczyć jak to w tych górach się jeździ. No to ruszyłem. Najpierw delikatnie po asfalcie (i tak się zasapałem), dojechałem se do końca drogi i myślę: no dobra, zobaczymy jak będzie dalej. Dalej nie było źle: jakiś szuter z ciekiem wodnym. Ciek wodny nie występuje tam zawsze, ale zawsze wtedy kiedy zdrowo poleje. A akurat tak się złożyło, że ostatnio lało dni dwa. Jadę se i jadę, jadę, jadę, jadę i se buta ochlapałem. No, myślę, zaczęły się schody, tym bardziej że widzę przed sobą lekkie błotko:
Błoto powstało dzięki współpracy koni (chuj z nimi, kurwa!) i quadowców (też chuj z nimi, najlepiej koński). Jedne i drugie to tępe chuje, co utrudniają życie innym. O!
Jak już stanąłem, to strzeliłem jeszcze fotkę temu co opisywałem przed chwilą (szuterek z ciekiem)
oraz ogólny landszaft w kierunku zachodnim.
No, ale trzeba było stawić czoła rzeczywistości i ruszyć dalej. Ruszyłem kurna, a co. Najpierw wjebałem się w jakąś kurwa kałużę. Kałużę błota, więc mnie zatrzymało, ledwo się zdążyłem wypiąć z SPD, no ale już nóżka to sobie stanąłem w tej kałuży centralnie (tak nad kostkę). Ale Lenin twardy był, więc i ja postanowiłem i dalej naparzam. Kolejne kilkaset metrów to przyspieszone przypominanie sobie tego, co pisało po różnych książkach o technice jazdy (w górach nie sadzaj dupy na siedzeniu; cały czas balansuj; nie zwalniaj przed przeszkodami; nie przejmuj się kałużami bo i tak będziesz mokry). Szkolenie było bardzo skuteczne, bo GRUNTOWNIE jebnąłem tylko dwa razy: raz lekko (ujebałem się do kolan), a potem już po całości (na prawo z roweru, w kałużę co miała tak ze 20 cm głebokości + ofc błotko i do tego przewrót z boku na brzuch). Tak ujebany jeszcze nie byłem.
Po galicyjsku SZCZELIŁEM foty mojemu rumakowi
i pojechałem do domu, bo się z Mżoną umówiłem "że na chwilę jadę". W sumie to chwilę mnie nie było tylko niecałe pół godziny. Tyle wystarcza do ujebania życia. Potem okazało sie, że dojechałem prawie do granicy słowackiej. Spodnie teraz se dosychają (myłem szlaufem). A jutro od 06:00 napierdalanka z rowero-cyborgiem. Będzie epicko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz