wtorek, 28 grudnia 2010

user experience w planszówkach

Ostatnio do moich gier dołączyło kilka nowych tytułów (Mikołaj!). Nowe gry zwróciły moją uwagę wykonaniem graficznym. Od zawsze gry są ładne w powszechnym znaczeniu tego słowa. Zamawiam gry przeważnie do pracy i w trzecim już miejscu widzę osoby postronne, które nagle zostają zaszokowne, bo (a) okazuje się, że gry planszowe dla dorosłych istnieją, (b) są ludzie, którzy w nie grają i (c) te gry są bardzo ładnie wydane i w większości dopracowane (pomijam punkt (d) kiedy to pytają: "ile to kosztowało?!", "tyle za jedną grę???", etc.).

Jako że od jakiegoś (nie tak znowu krótkiego) czasu zajmuje się, rzekłbym zawodowo, zagadnieniami architektury informacji, usability i user experience, postanowiłem spojrzeć w ten sposób na gry. Zasadniczo ZAWSZE patrzę w ten sposób bo to jest takie postrzeganie świata akurat, ale teraz mam koncept na to, by jakoś to opisywać. Co więcej, to co mam zamiar robić ma być rodzajem eksperymentu poznawczego, bo chcąc podchodzić do gier "na świeżo" będę opisywał swoje wizje PRZED rozgrywką, a potem weryfikował je PO rozgrywce (lub lepiej - kilku, jeśli się uda). Co istotne, nie zamierzam odnosić się do koncepcji gry, tego czy jest dobra czy nie - chcę spojrzeć z boku na to, jak jest zrobiona i czy są w niej elementy, które przy innym wykonaniu mogłyby działać lepiej.

Nie wiem dokładnie czemu będzie to służyło, chyba niczemu konkretnemu, ale mam wrażenie że będę się przy tym dobrze bawić :) To tyle deklaracji na przyszłość.

poniedziałek, 27 grudnia 2010

postmodernistyczna niemoc podróżnicza

Święta, święta i po świętach. Jutro do roboty. No masakra, a tak się dobrze siedziało w domu... Dzisiaj wybraliśmy się (bez dzieci, po raz pierwszy w tym roku!) do Santorini na jakiś mały obiad. W końcu, gdyby zostało na koniec roku coś na koncie, to byłoby niedopatrzenie ;)

Tak sobie siedzieliśmy, jedliśmy te greckie specjały i - jak się później okazało - zastanawialiśmy się, czy kiedykolwiek wyjedziemy gdzieś za granicę na wakacje. Z tego co widzę, to wyjazdy zagraniczne to jest narodowy sport Polaków od kilku lat. Patrząc dookoła, wyjeżdżają WSZYSCY i WSZĘDZIE. No, może nie wszędzie, ale do Turcji, do Turcji, do Włoch, do Turcji, do Grecji, do Turcji... A my jeszcze nigdy nigdzie nie byliśmy. Znaczy jak jestem wytrawnym globtrotterem, bo w połowie lat 80-tych byłem na kolonii w Czechosłowacji, a konkretnie w fantastycznym miejscu o nazwie Pribylina. Ula zaś zwiedziła za czasów Sowieckiego Sojuza całą ichniejszą Azję Centralną czego cholerycznie jej zazdroszczę.

No, ale teraz nie jeździmy. Doszliśmy do wniosku, że to przez dzieci, które mamy jeszcze małe w sumie i żeby coś sensownego z takiej podróży wyniosły to muszą mieć jakieś 10-12 lat i chociaż trochę poukładane w głowie. No bo co im przyjdzie po Syrii czy Jordanii, skoro nie wiedzą o co chodzi, nie znają kontekstu kulturowego, historycznego, itd. To jest jedna strona medalu.

A druga, już zupełnie inna, to taka że ja nie potrzebuję wyjazdów, jakkolwiek dziwnie to brzmi. Mogę sobie zawsze wziąć książkę, poczytać, pooglądać zdjęcia, sprawdzić co piszą w lokalnych gazetach. Nie muszę nigdzie jechać. I to nie chodzi wcale o potencjalne niewygody. Mam gdzieś, czy śpię na wygodnym łóżku czy na podłodze, czy będę jadł rzeczy smaczne czy nie. Nie chodzi o to. Chodzi o to, że nie mam potrzeby konfrontowania opisania świata z rzeczywistością. Inni piszą lepiej ode mnie, niech więc piszą. Przed udaniem się w jakieś miejsce jest ono wszystkim. Jest radością, nadzieją, szansą, ciekawością czy obietnicą chwili. Ale faktyczny wyjazd to zamknięcie większości tych rzeczy. Wszystko niknie, bo zabija to rzeczywistość i świat prawdziwy, a nie nadzieja na jego poznanie.

Zaiste symulakrum. Czyżbym zbliżał się do postmodernistycznego oglądu świata? Hm, w Baudrillard'a raczej nie wierzę, ale jednak wolę kopię od oryginału.

niedziela, 26 grudnia 2010

Jagielski: król reportażu

Jestem świeżo po lekturze ostatniej (chociaż sprzed prawie dwóch lat) książki Jagielskiego. Nie ukrywam, że od czasu Modlitwy o deszcz i Dobrego miejsca do umierania jestem fanem tego gościa. Żeby nie było: Wieże z kamienia też mi się podobały, ale tamte dwie - bardziej.

Do Nocnych wędrowców podchodziłem długo, chociaż książkę miałem od dnia premiery. Ja tak niestety mam, że jeśli ktoś wcześniej stworzył coś na wysokim poziomie, to trochę boję się brać do ręki nowych rzeczy. Dotyczy to gier, muzy, książek no, zasadniczo wszystkiego. Bo wcześniej było świetnie, ale jak będzie teraz? Jagielski więc czekał. Czekał także dlatego, że Afryka to dla mnie zupełnie terra incognita (więc wręcz idealnie, że książka ukazała się w tej właśnie serii). Kaukaz, Bliski Wschód i Azję Środkową uwielbiam i raczej ogarniam, ale Afryki zupełnie nie. W końcu jednak postanowiłem się zmierzyć z tematem i zostałem oczarowany.

W jednym zdaniu, to kolejna fantastyczna książka Jagielskiego. Niby opowiada o ugandyjskich dzieciach-partyzantach, ale tak naprawdę jest (a przynajmniej dla mnie była) niesamowitym spojrzeniem na dzieje Afryki Środkowo-Wschodniej na przestrzeni ostatnich 20 lat. Bo jest tam (a jakże inaczej) o Aminie, szerzej znanym młodszej publiczności z filmu Ostatni król Szkocji, jest o konfliktach w Kongu, o Czadzie, Sudanie, Kenji. Jest opisanie świata, ale opisanie z punktu widzenia ludzi i przez ludzi. To nie jest podręcznik, to reportaż w najlepszym wydaniu. Momentami trochę magiczny i bardzo klimatyczny, szczególnie w częściach gdzie Jagielski pisze o duchach (a raczej - Duchach). Na początku wydaje się to śmieszne i trochę groteskowe, ale później - przestaje. Książka się kończy, a pytania pozostają. W sumie bardzo wiele pytań, głównie smutnych. Wnioski do których się dochodzi, także nie napawają optymizmem. To inny świat, wcale nie gorszy niż nasz, ale jakby zapomniany. Dopiero czytając takie książki jak ta, czy Druga wojna czeczeńska Anny Politkowskiej, można docenić gdzie mieszkamy i jakie niewiarygodne szczęście mamy, że żyjemy tu i teraz.

Osobną rzeczą jest to, jak Jagielski pisze. Nigdy nie byłem wielkim fanem Kapuścińskiego (i to wcale nie dlatego, że ktoś mu coś tam wynalazł w życiorysie - po prostu nie leżał mi do końca styl jego pisania), za to Jagielski za każdym razem utwierdza mnie w przekonaniu, że w Polsce nie ma obecnie równych. Pięknie wszystko opisuje. Ta proza ma smak i rytm, sama zwalnia i przyspiesza wtedy kiedy trzeba. Tej książki nie warto czytać w jeden wieczór, chociaż niewątpliwie się da, bo napisana jest świetnie. Lepiej dać się na kilka dni zawładnąć tamtemu klimatowi, samotności dusznych wieczorów i krainie Duchów. I smutkowi, bo to będą smutne wieczory.

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Strach

Jakiś czas temu skończyłem czytać Strach, Tomasza Grossa. W podtytule ma jeszcze "Historia moralnej zapaści" i dokładnie taka jest. To jest tytuł, który powinien być lekturą obowiązkową dla każdego Polaka (brzmi patetycznie, ale nic na to nie poradzę). Powinni to czytać licealiści obok Rozmów z katem czy Archipelagu Gułag. A nawet nie obok, a zamiast. Bo że Niemcy w czasie wojny mordowali - wiadomo, że Stalin przed wojną, w trakcie i po mordował - wiadomo. Ale że rodacy PO WOJNIE na zimno MORDOWALI ŻYDÓW, tego już publicznie nie wiadomo.

Nie sposób czytać Grossa bez wzbierającego wewnątrz obrzydzenia do własnej nacji. Jest to uczucie, z jakim zetknąłem się po raz pierwszy - zawsze Polacy to był Naród Wybrany, szczególnie doświadczony podczas wojny, o jedynie chwalebnej przeszłości. Docierały od czasu do czasu jakieś echa o zachowaniach haniebnych, szmalcownictwie i zwyczajnym sprzedawczykowstwie, jednak poprzez napiętnowanie były one traktowane jako wyjątki.

Zdarzenia opisane przez Grossa są tak surrealistyczne, że nie sposób co kilka stron nie zadawać sobie pytania, czy to możliwe. Może to inny kraj? Może to Wielka Rzesza, może to Generalne Gubernatorstwo? A to Polska właśnie... To zwyczajni Polacy mordujący swoich sąsiadów czy ich dzieci. Harcerze przepatrujący pociągi w poszukiwaniu osób o semickim wyglądzie, donoszący o tym Polakom-mordercom. To milicja i wojsko biernie przyglądające się rzezi. To wieśniacy domagający się od osoby pomagającej Żydom w czasie wojny dokonania mordu na kilkuletnich dzieciach. To człowiek zatrzymujący w Kielcach ciężarówkę i pytający kierowcy "Mam kilku Żydów do wywiezienia za miasto i do załatwienia. Pomoże Pan?". To milicjant zabijający kilkumiesięczne dziecko - z litości, bo to dobry Polak - bo matka już nie żyje (zlinczowana), a dziecko "by tęskniło i płakało". O Kościele nie będę nawet pisał - można się domyślić, jakie poglądy głosił. Ale o ludziach rozkopujących żydowskie zbiorowe mogiły przy obozach koncentracyjnych (do głębokości "trupiej mazi") w poszukiwaniu kosztowności niezauważonych przez Niemców - warto.

Tej książki nie da się zapomnieć. Czytając ma się wrażenie, że wiem jak czuje się teraz przeciętny Niemiec - nie on mordował, ale jego krajanie kilkadziesiąt lat temu - tak. Tak jak moi. Tylko że tamci na rozkaz, a moi - z czystej przyjemności, jak kaci/zbrodniarze.

Bez happy endu.

niedziela, 19 grudnia 2010

Sobota z klockami LEGO

Sponsorem ostatniej soboty była firma LEGO - dostawca kolorowych klocków dla dzieci i nie tylko :) Zaczęło się skromnie, od przeniesienia torów, żeby uruchomić dwa pociągi nie w małym pokoju Młodego, tylko na większej płaszczyźnie podłogi tzw. salonu. No a potem wpadłem na pomysł, że skoro mam już aparat Zorka-5, to mógłbym zrobić parę zdjęć.

Nie żebym jakoś jechał po PKP, ale na dworcu dawała się odczuć lekka nerwowość. Pociąg miał opóźnienie!


W końcu jednak zaczął się wtaczać pomału na stację, co Poeta opisał słowami "powoli jak żółw ociężale". Ten kolo w białym, padł z wrażenia, że pociąg jednak podstawili.

Niektórzy jednak byli w zbyt słabej formie, żeby dostać się do pociągu. Chyba przejechali się komunikacją miejską w zeszłym tygodniu, szczególnie ten pan w ciemnym garniturze. Nie jest wykluczone, że był na jakiejś większej imprezie, być może w mojej macierzystej firmie.

A ten podstawiony pociąg, to nawet dość czysty był.

Chociaż czy to aby na pewno scena z PKP? A może raczej przystanek tramwajowy Wierzbno w stronę Służewia, w dzień powszedni w godzinach porannych?

Jednak koleje państwowe, co potwierdza burdel bałagan z tyłu.

Sytuację ratuje boska ręka. Taką samą widać w Kaplicy Sykstyńskiej.

Oooops, a tutaj sceny naszego Błenkitnego śmigłowca. Kolej stoi. Budowlańcy też stoją.

No, a tutaj Młody jedzie na ostro. Ułożyliśmy z pomieszanych klocków trzy wozy straży pożarnej (dzisiaj prowadziliśmy działania pod nazwą "ogranicz liczbę bezpańskich klocków koloru czerwonego"). Jezu, ile tego jeszcze nam zostało? Już na dźwięk grzebania w klockach dostaję kurczy żołądka. Poważnie, dźwięk jest zabójczy, tylko grzebać trzeba w dużej ilości i w plastikowym naczyniu. A tak BTW, to różne kolory wydają różne dźwięki. Najwyższy i najmniej przyjemny daje kolor biały.

A tutaj efekt pracy Młodej. To jest GOM (pol.: dom), otwory z boku to miejsce gdzie mieszkają PI-PI (pol.: myszy). Pomiędzy otworami myszek a kolumną główną, zamieszkuje TOT (pol.: kot). Co nie zmienia faktu, że Młodej świetnie to wyszło. Młody był wdrażany w LEGO od małego, ale na zasadzie budowania z instrukcji. Młoda idzie na żywioł i super. Konstrukcje młodego do tej pory sprawiają wrażenie nieco NIESTABILNE. Przypominają asymetryczną sieć pajęczą na silnym wietrze. Potem się człowiek dowiaduje że to był bunkier, fundamenty albo garaż dla walca... Młoda jednak konkretniej buduje ;)

piątek, 17 grudnia 2010

Tajemniczy Mikołaj atakuje

Kilka dni temu nawiedził mnie w pracy Święty Mikołaj. Zupełnie przypadkowo wyszło tak, że przyniósł mi gry planszowe. Kto by pomyślał... planszówki? Dla mnie? Ludzie w pracy też się dziwili.


Mikołaj jak się okazało po analizie pudełka, zatrudnił urocze pomarańczowe elfy z Holandii. Dostałem dwa pięknie opakowane prezenty oraz nieco kolorowej prasy jako uszczelniacze pudełka (drobne info do rebela: Panowie, jesteście mistrzami - sposób pakowania w Niderlandach jest słaby, aczkolwiek nic się nie uszkodziło). Miałem taką koncepcję, w której prezenty w tej formie (tzn. zapakowane) mają dotrwać aż do ubrania choinki i zrealizowałem ją. Akurat tuż obok mam salkę spotkaniową, gdzie gustownie świeciła playowa choina. Trzask-prask i po krzyku. Fotka jest, dowód dla Świętego jest, więc mogłem odpakować.

Na pierwszy rzut poszła mniejsza paczka. Znalazłem w niej produkcję Stefana Felda "Arena: Roma II". Nawet nie miałem jej na wishliscie (albo jeśli była, to nisko) i to mi pokazało, jak fajną społecznością jest BGG. Osoba mająca zrobić mi prezent nie ograniczyła się tylko do spojrzenia na pierwsze cztery pozycje z listy i wyboru najtańszej z nich. Popatrzyła w co gram i doszła do wniosku, że jak koleś grał w Notre Dame ponad 50 razy, w In the Year of Dragon - 3 razy, a w Miasto spichrzy - 2 razy i wszystkie te gry ocenia mocno pozytywnie, to może by mu podarować inną grę Felda. I to piękne jest. Sam zresztą jako Tajemniczy Mikołaj zachowuje się tak samo. W końcu wybrać komuś dobrą grę, to nie w kij dmuchał :)



No, a poza Areną dostałem jeszcze jedną z topowych gier z ostatniego Essen, którą chciałem mieć, czyli Troyes.

Chciałoby się napisać "Dziękujemy Ci SC Johnson", ale nie wypada. Dziękuję Ci Tajemniczy Mikołaju!

czwartek, 16 grudnia 2010

Boskie baśnie dla dzieci. W sumie tez Boskie Buenos, jeno baśniowe

Na fajną serię książek dla dzieci ostatnio trafiłem. Wydawnictwo Media Rodzina (szerzej znane z wyłączności w Polsce na publikacje książek niejakiej Joan Rowling na temat sami-wiecie-kogo) wydało już cztery książki w "kwadratowej" serii baśni. My mamy już za sobą "Baśnie afrykańskie" i "Baśnie norweskie", a teraz jesteśmy w trakcie czytania "Baśni chińskich". W tajemnicy wielkiej dowiedziałem się od Świętego Mikołaja, Młody dostanie dodatkowo "Baśnie celtyckie".

Wszystkich zachęcam do ich nabywania - nawet jeśli nie teraz, to przydadzą się w przyszłości. Dlaczego warto je kupić?

Po pierwsze, dla dziecka nigdy dosyć baśni. Nigdy. Szczególnie takich prawdziwych, gdzie ludzie giną (a nie usypiają), gdzie pojawia się prawdziwe Zło i zostaje pokonane przez Dobro, aczkolwiek nie zawsze, a to BARDZO CENNA NAUKA. Może kiedyś napiszę o tym więcej, bo traktuje to jako swoją misję. W zalewie plastikowego gówna i poprawności politycznej w której wilk w Czerwonym Kapturku zostaje ogłuszony i wyniesiony do lasu, perłami są PRAWDZIWE baśnie, które mają do spełniania pewną rolę i którą to rolą nie jest bynajmniej zapewnienie jedynie bezpretensjonalnej rozrywki. Zaprawdę powiadam wam, czytajcie Bettelheima!

Po drugie, są świetną bazą do nauki wielokulturowości. Świat jest ogromny (dla dziecka) a tutaj nagle okazuje się, że w baśniach norweskich i chińskich występują te same elementy. I to mlody mi to zauważa! No pięknie, bo stąd już tylko krok do wniosku, że ludzie są wszędzie tacy sami. Co istotne, to podejście wielokulturowe dotyczy nie tylko kultury materialnej, ale także specyficznego oglądu świata. Mimo wszystkich podobieństw, baśnie wywodzące się z konfucjanizmu będą różnić się od tych, z czarnej Afryki.

Po trzecie, są niedługie i stanowią idealną wieczorną lekturę. Nie jest to co prawda kilka stron, ale większość da się przeczytać właśnie w 20-30 minut.

Po czwarte, dzięki nieco odmiennemu w stosunku do powszechnie używanego języka, jest możliwość nauki ciekawych zwrotów, których nie używa się często. Momentami jest to uciążliwe (bo trzeba dobrze się nagimnastykować umysłowo, żeby niektóre rzeczy wytłumaczyć), a czasami nawet męczące (jeśli tego typu tłumaczeń jest dużo), ale czego się nie robi dla dzieci :)

Po piąte, każda książka jest bogato ilustrowana, a na dodatek te ilustracje stylistycznie przynależą do poszczególnych kultur/baśni. One po prostu pasują. Co więcej, w książkach pełno jest nie tylko dużych, całostronicowych ilustracji, ale też takiej "małej architektury" w rodzaju malutkich ozdobników, stylizacji paginacji, zabawy barwą na całych stronach, etc. Dość spojrzeć na ilustracje na końcu tekstu. Niestety, nie znalazłem w necie fotek z ilustracji do baśni chińskich (a są piękne).

Po szóste, te baśnie czyta się wygodnie. Czcionka jest dwuelementowa (bez żadnych eksperymentów z rodzaju "200 stron arialem"), duża, ze sporą interlinią. Dobrze się to czyta nawet przy przyciemnionym świetle. Nie wspominam już nawet, że może to być także świetna lektura do nieco bardziej zaawansowanej nauki samodzielnego czytania.

Nam najbardziej przypadły do gustu afrykańskie i chińskie. Celtyckich nawet nie ruszałem jeszcze, od razu zapakowałem żeby nie zaczął czytać :) Najmniej mi pasowały (i Młodemu też) te norweskie. One są takie mało baśniowe - mi się kojarzyły z XIX wiekiem, bardziej z Andersenem niż z baśniami-baśniami. Szkoda, bo liczyłem na masę karłów, czarownic i trolli, a tymczasem jest ich tam niewiele. Co nie znaczy, że są złe. Potem wyczytałem, że dla Norwegów to one są jakimś fundamentem tożsamości narodowej czy siakoś tak. To ja już wolę Kalevalę od Finów - też spisana w XIX wieku, ale jakże cudownie barbarzyńska i przedchrześcijańska! Zresztą wkrótce poczytam ją Młodemu.



wtorek, 14 grudnia 2010

Książki Beevor'a

Miałem ostatnio okazję przeczytać kilka książek Antony'ego Beevor'a - angielskiego historyka. W Polsce jego książki wydaje głównie Znak. Wzmianki o Beevorze znalazłem porozsiewane w różnych miejscach. Bardzo pozytywnie wypowiadał się o nim Davis (Norman), w innych książkach Beevor także cytowany jest często, więc postanowiłem spróbować.

Uwielbiam historię, ale traktowaną jako proces, nie sumę zdarzeń, szczególnie tych militarnych. Trochę obawiałem się, że takie będzie pisanie Beevora - w końcu mówi się o nim jako jednym z najzdolniejszych historyków wojskowości młodego pokolenia. A mnie rozważania, że 5 Dywizja zaatakowała 7. Korpus jakoś nudzą - nie znam skali, nie wiem czym to się dokładnie je i tego nie rozumiem. To trochę jak z czytaniem nut - znam teorię, ale dźwięków nie słyszę. Na szczęście moje obawy okazały się płonne, a kasa wydana na pierwszą kupioną przeze mnie książkę Beevora - D-Day okazała się być dobrze zainwestowana (aczkolwiek pociągnęła spore wydatki później).

Nie będę streszczał jego książek, bo nie o to chodzi. Do tej pory miałem okazję przeczytać "D-Day", "Berlin 1945. Upadek" i "Stalingrad" (nota bene obsypany nagrodami). Fascynujące. To nie są książki "militarne", aczkolwiek traktują o wojnie. Opowiadają o zwykłych ludziach, cytują fragmenty listów, pamiętników, dokumentów. Niesamowicie zmienia to perspektywę oglądania historii. Nie jest już bezosobową wojną toczoną przez armie, a jest pojedynkiem wciągniętych w jej bieg ludzi. Wydawało mi się, że jakoś temat II wojny ogarniam, ale po lekturze książek Beevora widzę, że miałem ogląd tylko lasu, a nie konkretnych drzew. A warto na te drzewa spojrzeć. Szczególnie "Stalingrad" zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Opisy cierpień zarówno jednej jak i drugiej strony są wstrząsające. Bardzo duże i zupełnie niepoprawnie politycznie pisze też Beevor o formacjach z innych krajów (także z Rosji) współpracujących z Wehrmachtem. Fascynujące. Dla mnie to duża część historii pisana zupełnie od nowa.

Z rzeczy wydanych w Polsce została mi jeszcze hiszpańska wojna domowa. Średnio mnie do tej pory interesowała, ale wiem że czytając Beevora się nie zawiodę. I na tym polega chyba siła dobrego autora - sięgnę po pozycję, której bez jego nazwiska pewnie bym nie ruszył. A tak przeczytam, a wiedza zostanie (no, częściowo). Mam też nadzieję, że wydane zostaną jego inne książki, np. te traktujące o Krecie, a jeśli nie, zawsze zostaje amazon :)

niedziela, 12 grudnia 2010

po urodzniach mlodego: wieczór z planszówka

No i po urodzinach. Jako że obraz wart jest tysiąca słów, poniżej kilka fotek z dwóch pierwszych gier Mlodego w "Flussfieber" (angielski tytuł: Fast Flowing Forest Fellers) - gry, którą dostał  w prezencie. Wcześniej miałem tylko podejrzenia, że może ona być fajna dla dzieciaków, teraz zweryfikowałem to doświadczalnie :) Jest rewelacyjna. Modularność plansz, szybkie tempo, proste reguły. Jedyne co na początku (tzn. przez pierwsze 10-15 minut) nie jest ogarniane od razu, to zyski z przepychania się. Ale jak się zobaczy jak robi to ktoś dorosły, to lekcja jest zapamiętywana błyskawicznie.

Jak ktoś szuka planszowego konceptu prezentowego dla dzieciaków - śmiało polecam. Jeśli ktoś chce się dowiedzieć więcej, zachęcam do przeczytania polskiej recenzji.