wtorek, 23 listopada 2010

wreszcie granie (małe)

W sobotę miałem okazje grać w dwie nowości z Essen - jedną z Europy i jedną ze Stanów. Obie były - w swoich kategoriach - niezłe. Totalnie amertrashowa Isla Dorada i mocno europejski London.

Londyn wymaga na początku sporo wyjaśniania. Zasadniczo gra się prosto: rozwija się miasto, trzeba stawiać budynki, które na koniec gry przyniosą punkty (a w większości przypadków wcześniej - kasę). Do tego trzeba cały czas pamiętać o gromadzonych punktach biedy, które na koniec będą obniżać wynik rozgrywki. Fantastyczny dylemat - brać dużo kart i zwiększać elastyczność swoich ruchów licząc na efektywne zagrania, ale jednocześnie łapać dużo punktów biedy, czy zawężać front robót i budować często, ale małymi krokami? Po pierwszym zagraniu powiedziałbym, że gra na co najmniej kilka-kilkanaście partii, żeby dobrze załapać mechanikę i zacząć coś sensownego kombinować. Uwielbiam uczucie, kiedy w coś się gra (najczęściej po raz pierwszy), mijają koleje kolejki/ruchy a gry się nadal NIE OGARNIA. Nie wiadomo co zrobić, nie wiadomo na co to wpłynie, nie wiadomo jaki będzie skutek nie tylko dla mnie, ale także dla współgraczy, nie można zapanować w sposób sensowny nad mechanizmami generującymi negatywy dla graczy (w tym wypadku bieda). Cud, miód po prostu. Taka właśnie była ta pierwsza gra. Same niespodzianki, a na koniec wszyscy opowiadają co dlaczego zrobili i co zrobią następnym razem. Wallace (autor) po raz kolejny pokazał, że obecnie projektuje IMHO najlepsze ekonomiczne strategie na świecie, z bardzo dobrą mechaniką i świetnym klimatem. Boże, a u mnie na półce kurzy się od 3 tygodni reprint starszej gry Wallace'a - Liberte!

Isla Dorada to tytuł bardzo rozrywkowy (no, w końcu amerykański), przygotowany przez wytwórnie Fantasy Flight Games. Złośliwi wspomnieliby, że większość produkcji FFG to przerost formy nad treścią... (żetoniki, psiki, srurki, figurki i total, total mega festyn), ale ja nie jestem złośliwy, więc nie wspomnę. Tytułowa wyspa, to miejsce ekspedycji graczy, którzy po niej łażą i starają się zbierać punkty zwycięstwa. To trochę gra licytacyjna, gdzie stawką jest skierowanie wyprawy w kierunku dla nas korzystnym (fizycznie: chcemy żeby ekspedycja poszła tam, gdzie MY chcemy). Do tego każdy ma wylosowany tajny cel główny swojej wyprawy i stara się go (tajemniczo rzecz jasna) zrealizować (gdzieś dojść, coś odwiedzić itp). Gra jest bardzo lightowa i w sumie zabawna ale mnie odstręcza TRAGICZNĄ GRAFIKĄ. Kurwa, takie rysunki na kartach to się tworzy w żenujących książeczkach dla dzieci. Projektant zapadł na horror vacuoli, czy jak? Ja pierdole, tam nie ma skraja białego pola - jak u dzieci w przedszkolu, wszystko musi być pokryte kolorem i ZAMALOWANE. I do tego musi być - w mniemaniu autorów - śmiesznie. TRAGEDIA FUNKCJONALNA. Trzyma się ręku karty i każdą trzeba sprawdzać na specjalnej ściągawce, bo z karty za cholerę nie wiadomo o co chodzi. Do tego nazwy lokalizacji całkowicie z dupy, nawet nie idzie tego spamiętać i trzeba szukać po całej mapie gdzie przykładowa chujnaifdsfadfa czy kurwaleyyrutim się znajduje. Idzie się posrać. Festyn i mnogość kolorów na planszy dopełniają tragedii. A sama gra w sumie fajna nawet - taka totalnie nie wymagająca myślenia.

No i wieczór też dość udany, tylko grające towarzystwo maaaaaaaaaaaaaarne - nie dali wygrać gospodarzowi. Slaaaaaaaaaaaabo.

Brak komentarzy: